czwartek, 21 listopada 2013

Sposoby na nudę

Stwierdziłam, że muszę rozruszać trochę mojego leniwego psa. Dwa dni temu wzięłam go na ponad półtorej godzinny spacer, stwierdziłam, że nie będzie mieć tym razem taryfy ulgowej. On naprawdę szybko się męczy i na przykład latem przejdzie na smyczy 10 minut i od razu dyszy, sapie i ma dość. Skorzystałam więc z tego, że nie jest już tak gorąco. Pieseł był bardzo ucieszony ze spaceru, ale jak przyszedł do domu to spał cały dzień. Ale widzę, że dzięki temu jest spokojniejszy. Chociaż trochę, bo czasami naprawdę mamy problemy z jego dyscypliną. Nie, żeby był agresywny, bo buldogi francuskie agresywne nie są, ale wydaje mu się, że może rozstawiać wszystkich po kątach.
   Zresztą wydaje mi się, że coraz lepiej potrafię sobie organizować czas i staram się robić tak, żeby się nie nudzić. Miałam pewnego dnia takiego "doła", stwierdziłam, że jak siedzę w domu to trafia mnie szlag. Ale chyba ten "dołek" był potrzebny, by się zmobilizować. Ruszamy w końcu dzisiaj na nowo z kartkami świątecznymi. Kupiłam sobie wczoraj zestaw ozdobnych dziurkaczy. Jeden wycina w małe gwiazdki śniegu, drugi w duże gwiazdki śniegu ze szlaczkiem, trzeci w małe, pięcioramienne gwiazdki, a czwarty w bliżej nieokreślone, ale ładne szlaczki :) Nawet Waldek powiedział mi, że jak wróci do domu z pracy to chętnie porobi ze mną kartki. Hehe, ciekawa jestem, jak mu to wyjdzie. W zeszłym roku lukrował ze mną pierniczki i te polukrowane przez niego były całkiem, hmmm, śmieszne :) Kaczuszka miała nieco wyłupiaste oczy :D
   Tymczasem zbieram się, biorę psa na następną rundę spacerową, a potem zabieram się za robienie kartek. Dzisiaj mam wizytę u lekarza. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć jak Iskiereczka rośnie :)

poniedziałek, 18 listopada 2013

Idzie zima ...

Oj, idzie. Czuć coraz bardziej, na dworze robi się mroźno, trzeba będzie wyciągnąć z szuflady czapkę i rękawiczki. W powietrzu unosi się charakterystyczny zapach "zimy", czyli zapach tego, czym akurat ludzie palą w piecach :P Gawrony się zlatują, dni coraz krótsze, w sklepach dekoracje świąteczne już praktycznie na pełny gwizdek.  A ja robiłam pierniczki. W całym domu już zapachniało świętami. Trochę się wPIERNICZYŁAM w te pierniczki, bo przygotowałam ciasto z prawie kila mąki :P I tak połowa poszła do mrożenia. Do tego miałam dzisiaj cały dzień straszną ochotę na pomarańcze :) Przyszedł Waldek, przyszła Kamila na plotki, tak sobie siedzieliśmy; pierniczki, pomarańcze i nalewka z aronii. No i czuć było święta. Waldek jest pod wrażeniem nowego marketu budowlano-technicznego - Jula. Jak tam weszliśmy, to wiedziałam, że szybko nie wyjdziemy :P Teraz sobie wymieniają doświadczenia o majsterkowaniu z moim tatą. No sklep- raj dla facetów. Pomyślałam sobie : Sarni Stok to całkiem wszechstronne centrum handlowe. Jak kobieta chce sobie iść na ciuszki, to dziecko zostawia w parku zabaw, męża w Juli i ma spokój :D Zdobyłam dwa nowe zapachy żeli pod prysznic Original Source, moich ulubionych. Tym razem na zimę są to: kokos oraz malina z kakao. Do tego następna rzecz, której szukałam już kilku dni - pomadka Nivea o smaku wiśniowym. Chciałam kupić jakieś świateczne dekoracje, ale stwierdziłam, że po pierwsze jeszcze jest czas, a po drugie narazie wszystko strasznie drogie. Chociaz i tak najbardziej opłaca się kupować upominki w TK Maxx'ie. Najlepsze są pięknie pakowane mydełka, brytyjskie słodycze np. ciasteczka shortbreads, które wszyscy w naszym domu kochają, czy wieeeeeelkie puszki aromatyzowanych herbat. Mnie ucieszyłyby jeszcze na przykład fasolki Jelly Bean, zestaw z kubkiem, gorącą czekoladą do rozpuszczania i paczką pianek marshmallow, lub angielska książka kucharska. Jak już nadmieniłam o kubku, przed chwilą stała się przykra rzecz. Mama niechcący rozbiła moją pamiątkę z Cardiff.... Kubek z flagą Walii. Był taki fajny, duży i świetnie się z niego piło, bo miał duże, wygodne ucho. Szkoda go, bo to pamiątka :( Ale chyba mam gdzieś jeszcze schowaną flagę Walii :) Swoją drogą chciałabym bardzo zobaczyć jak Cardiff wygląda przed świętami. Cały ten ich "Christmas Market", czy "Illuminations" - piękna sprawa. Może w naszym mieście, tak jak w zeszłym roku, na placu ZWM zrobią taki kiermasz świąteczny. Ten zeszłoroczny był świetny i miał wspaniały klimat.
   Ciekawą jadłam też dziś kolację - panini z łososiem i selerem naciowym :) Jutro chyba znów ruszy moja manufaktura kartek. Na zakończenie - Johnny w swoim domku :)


niedziela, 17 listopada 2013

Nowy członek rodziny :)

Od ponad godziny mamy w domu nowego lokatora. Jest nim bojownik syjamski - John :)
Od jakiegoś czasu chcieliśmy dokupić jakieś zwierzątko, wreszcie się udało. Ja co prawda chciałam chomika syryjskiego, ale klatka, po poprzednikach jest już na rozpadzie, a na funkiel nówkę trochę szkoda mi kasy. Poza tym moja mama powiedziała, że po tym jak nasz szczurek umarł na raka, ma dość smutnych śmierci delikatnych, futerkowych zwierzątek. Stratę rybki chyba trochę łatwiej jest przełknąć, bo jej nie głaskasz codziennie, nie bierzesz na ręce i tak dalej. Miałam już raz bojownika. Tylko był cały niebieski i nazywał się Helmut. Żył długo jak na rybkę, 3 lata. John jak na razie trochę boi się roślinki. Ma jeszcze domek w kształcie wraku statku, żwirek i kamyki. Smakuje mu suszony kryl i larwy ochotki :P Ma śmieszne, wyłupiaste oczy i wykrzywiony pyszczek, tak jakby cały czas miał ochotę komuś przyłożyć :D Nawet Yoshi jest zaciekawiony nowym, małym przybyszem, patrzył z ciekawością co to też przywieźliśmy. Ale chyba jednak bardziej interesowała go tabliczka 'psiej' czekolady, którą mu kupiłam. Jak to mój pies, jest poza schematami i zeżarł już 8 kostek, chociaż założenia mówią, od 2 do 6 dziennie. Ale chyba ma dość bo właśnie usnął na dywanie.
   Wczoraj miałam kiepski dzień. Nie poszłam na zajęcia, bo od rana zmagałam się z bólem głowy. Ale dzisiaj jest już lepiej. No, może poza tym, że będąc w kościele niesamowicie zmarzłam. Zaczynają się ekstremalne temperatury, brrrr....
   Dzisiaj, jak to zazwyczaj przy niedzieli bywa, o ile moja mama ma wolne od pracy, oddaję jej pałeczkę w kuchni. I tym to było mistrzostwo. Dawno tak mi nie smakował kurczakowo-indyczy rosół :D A później pierś z kurczaka z serem, ananasem i żurawiną plus buraki. Zdałam sobie dzis sprawę z tego, jak bardzo kocham  buraki. :D
  Ups, tata rozpija Waldka nalewką z czarnego bzu :P A ja żałuję tylko, że w tym roku ominie mnie grzaniec. Jedyny taki napój rozgrzewający, na jaki mogę sobie pozwolić to masala chai. I chyba wieczorem wyciągnę Waldka do herbaciarni Assam na imbryczek tego cudownego napoju. W domu też kiedyś robiłam, ale tam oni mają chyba jeszcze inny gatunek herbaty. I proporcje idealne. Ja sypnęłam za dużo imbiru i moja masala chai tak rozgrzewała, że wręcz troszkę piekła w język. Lubię, jak masala chai jest słodzona jedynie miodem, ewentualnie cukrem trzcinowym, bez białego cukru. Wiem, że wiele kawiarni teraz chce nieudolnie podrabiać oryginalną masalę, nazywając swój specyfik 'chai latte', ale z oryginałem ma to mało wspólnego. Jeszcze ostatnio dowiedziałam się, że np. w empik cafe robią to na bazie kawy, eeeeee..... Swoją drogą ciekawe, jak może smakować ten napój przyrządzony w Indiach przez tubylców :)W miarę jak robi się zimno, to coraz śmielej sięgamy po orientalne przyprawy, które ja uwielbiam szczerze mówiąc przez cały rok.  Cynamon, kardamon do herbaty, do kawy, imbir do różnych potraw. O, zapomniałam wspomnieć, że w Castoramie jest już cały asortyment świątecznych ozdób. Wiemy już z Waldkiem co kupimy. Lampki na zewnątrz, niebieskie z efektem 'flash' i girlandę do domu. Ja osobiście chyba drapnę jeszcze opaskę z rogami renifera :D A kartek świątecznych mam już 7. Coraz bliżej Święta :)
  

piątek, 15 listopada 2013

Kluski na parze i podboje kosmosu

Dziś zadałam sobie zadanie. Zrobić po raz pierwszy, własnoręcznie kluski na parze. Muszę powiedzieć, że mistrzynią w robieniu klusek jest mama Waldka. To jest majstersztyk! Są wielkie, mięciutkie, puszyste i rozpływają się w ustach. Nie ma porównania do takich ze sklepu. Nawet tych najlepszych, nie mrożonych, z firmy Henglein. Jakoś moja mama i babcia zawsze były na tyle leniwe, że akurat kluski na parze znałam tylko te gotowe, ze sklepu. Nikt nie odważył się zrobić ich od deski do deski w domu. A to wcale nie jest takie trudne :) Moje kluski właśnie sobie rosną już pół godziny. Na początku bałam się, że coś nie rosną, ale przed dwoma minutami, chyba dostały pożądnego kopa :D Potrzymam je jeszcze troszkę, w przepisie pisze, że mogą rosnąc do 50 minut. Zdecydowałam, że jak na pierwszy raz, zrobię je bez nadzienia, wolę nie zapeszać, bo może się okazać, że wcisnęłam za dużo dżemu, że powypływa, że nie urosną. Lepiej dmuchać na zimne. I tak u mnie w domu wszyscy twierdzą, że najlepsze są bez nadzienia, za to na górę można dać wszystko co się chce. Cukier, roztopione masło, dżem, nutellę, cynamon, kakao itp., itd. Ja akurat jestem fanką klusek polanych jogurtem plus na to dżem domowej roboty, akurat u mnie wszystkie domowe dżemy już zjedzone. Pozostaje jedynie kupny :P Ale mam już pomysł na dżem zimowy. Pomarańcza z imbirem. Czekam tylko na wysyp tanich i naprawdę dobrych pomarańczy. Nie wiem czemu niektórzy ludzie, jak robią dżem, to wychodzą z założenia, że można do niego wrzucić tzw "psiory", czyli owoce, które w stanie surowym nie nadaja się za bardzo do jedzenia. I mam wrażenie, że z takiego założenia wychodzą niektórzy producenci dżemów sklepowych. Ja, gdy robiłam po raz pierwszy dżem z truskawek, wzięłam 2 kilo najlepszych, najaromatyczniejszych truskawek czerwcowych, naszych polskich, jakie znalazłam w warzywniaku w przejściu podziemnym przy placu Chrobrego. Owoce mają tam naprawdę świetne. I opłaciło się, bo dżem wyszedł prawdziwie krwistoczerwony, a kawałki truskawek nie wyglądały, ani nie smakowały jak takie rozgotowane z kompotu :P Jak otworzyliśmy pierwszy słoik, chyba były wtedy naleśniki to zapach tych truskawek wypełnił całą kuchnię :D Na drugi dzień, akurat jak byłam na mieście znowu poszłam w to samo miejsce po truskawki, tym razem z zamiarem zjedzenia na surowo i powiedziałam pani sprzedawczyni, że te truskawki są genialne, a dżem to już w ogóle :D Tak mi się jakoś zebrało na wspomnienie lata :)
   Dzisiaj rano wyciągnęłam z mojej półki przepastną księgę "Encyklopedia Guinessa". Zaczęłam się zaczytywać w dział o naturze wszechświata i podbojach kosmosu :) Księga waży chyba z 5 kilo i w moim domu jest od kiedy pamiętam. Jako dziecko uwielbiałam studiować dział "organizm ludzki". Potem przyszła zajawka na "Sztuki Wizualne", "Muzyka i Taniec" a później "religia i filozofia". Szczera będę jak powiem, że ta książka jeszcze w czasach gimnazjum i szkoły średniej przydała mi się bardziej niż niejedna strona w wikipedii. Ciekawe, czy kiedyś uda mi się przeczytać całą :).  Tak samo stwierdziłam, że chciałabym kiedyś, chociaż raz w ciągu całego życia przeczytać całą Biblię. I Stary i Nowy Testament. Hmmm, może postanowienie na nadchodzący rok ? Albo chociaż na długie, zimowe wieczory.

czwartek, 14 listopada 2013

Pieseł internauta i taaakie tam :)

Dziś zamiast mnie bloguje mój pieseł :P Nie, no, po prostu uciął sobie drzemkę przy laptopie, jak tylko wyszłam na chwilę do łazienki. Pewnie chciał sobie sprawdzić dog-fejsa. To zwierzę jest tak uparte, czasem wredne i denerwujące, ale zarazem tak kochane, że za każdym razem ta jego śpiąca mordka niesamowicie mnie rozczula. Wczoraj niechcący go kopnęłam, to kilka razy go przepraszałam, chyba mi już wybaczył :)
  Chciałam zrobić taki wpis, trochę ciekawostkowy, trochę zupełnie z innej beczki, misz-maszowy. Ciekawostka nr 1. : Wiecie, że Waldek śpi bez poduszki ? Dla mnie to od początku strasznie dziwne, bo ja zawsze muszę mieć wysoko pod głową, poduszka + jasiek bo inaczej nie zasnę, a on praktycznie od zawsze - całkowicie na płasko. Ponoć to dobre dla kręgosłupa.
   Następna ciekawostka: Waldek nie cierpi curry, a ja je uwielbiam i zawsze jak przygotowuje coś z kurczakiem, to staram się to curry jakoś skrzętnie przemycać, maskować, albo dosypywać w małych ilościach. Chciałam ostatnio zrobić 'tikka masala' taka potrawkę indyjską, typowo curry, ale chyba sobie daruje. Chyba, że zrobię ją tylko dla siebie w niedzielę, jak Waldi i rodzice będą jedli schabowe. Kiedyś nadmieniałam, że nie jem wołowiny, wieprzowiny, dziczyzny, ogólnie czerwonego mięsa.
   Kolejną rzeczą, nad którą się teraz zastanawiamy jest kupno pewnego sprzętu kuchennego. Mianowicie blendera. Stary spalił się podczas miksowania zupy :( No i mamy dylemat, bo nie wiemy kompletnie jaki wybrać. Mamy upatrzone trzy modele : Zelmer, Bosch i Kenwood. Jak narazie jestem za Zelmerem, bo miałam okazję używać kiedyś takiego u rodziców Waldka, jak robiliśmy tam ciasto. Moim zdaniem chodzi jak rakieta, ma świetne ostrze ze stali nierdzewnej i dużo innych końcówek w zestawie, m.in. kruszarkę do lodu. Ale na ceneo znaleźliśmy Boscha, który ma większą moc, a jest tańszy niż Zelmer. Mamy odkurzacz Bosch'owski i bardzo sobie go chwalę. Równoczesna alternatywą dla Boscha jest Kenwood Triblade, który znowu ma lepszą, bardziej ergonomiczną głowicę i większe ostrze. Trzeba więc będzie odwiedzić jakiś dobry sklep RTV i się w końcu zdecydować. Stwierdziłam, że musimy go kupić przed Świętami, bo Wigilii bez zupy-krem z leśnych grzybów sobie nie wyobrażam. Chyba tajemnicą jej smaku jest właśnie to, że jest zblendowana i kremowa :)
  Disiaj robię zupę pieczarkową i muszę do zmiksowania posłużyć się starym, wielkim mikserem, który jeszcze nawet nie wiem czy zadziała, no ale zobaczymy :)
  A zajęcie na dzisiejszy dzień ? Zaczynam produkcję kartek świątecznych :D W tym roku postanowiliśmy, że wszystkie kartki, które będziemy wysyłać rodzinie i znajomym  będą robione ręcznie. Efekty mojej pracy na pewno sfotografuję :) Mam ochotę się z tym pobawić, trzeba zacząć podkręcać przedświąteczną atmosferę :D

Chce się żyć...

Nie wiem od czego zacząć, bo dalej jestem tak niesamowicie poruszona tym, co zobaczyłam wczoraj na srebrnym ekranie. Spróbuję zacząć od początku. We wtorek wpadłam na pomysł wybrania się z Waldkiem do kina. Skorzystaliśmy z promocji w Cinema city - "Tanie środy", bilet w cenie 14 zł. Jak dla mnie to jest normalna cena, jaka powinna być codziennie za bilet do kina, no ale nie o tym chciałam. Zobaczyłam w internecie zwiastun filmu "Chce się żyć" i widziałam jedno. Muszę go zobaczyć. Najtrudniej jednak było przekonać Waldka. Nie lubi dramatów, a tym bardziej trudno było go przekonać, bo film jest polski, a ludzie błędnie myślą, że wszystkie polskie filmy to dno. W ogóle z naszym dogadywaniem się w sprawie filmów zawsze jest problem, bo Waldek uwielbia kino typu "Transformers", "Avengers", "Spiderman", "Ironman"... Mnie szczerze mówiąc takie filmy działają na system i zazwyczaj po półgodzinie zasypiam. No, ale udało się go przekonać. Już w połowie filmu, kiedy odwróciłam się na moment, by popatrzeć na Waldka, zobaczyłam, że ma w oczach łzy... Ja miałam je również, praktycznie przez cały czas. Muszę powiedzieć, że ten film jest więcej niż dobry. Może nawet "za dobry", bo zaraz po jego zakończeniu, na napisach końcowych, nikt nie wstał. Wszyscy byli zbyt mocno wbici w fotele. Pierwszy raz zobaczyłam taką reakcję ludzi. Zazwyczaj jak film się skończy, wszyscy są już objedzeni popcornem, nachosami, opici colą, podrywają swoje zasiedziałe tyłki z foteli, zostawiając jak najszybciej cały syf wokoło do posprzątania obsłudze kina. Po drodze przekrzykują jeden drugiego, komentują film, wydurniają się i tak dalej. Tym razem pierwszy raz byłam świadkiem, że ludzie z kina, dosłownie wszyscy jak leci wychodzili milcząc i płacząc, do tego ze spuszczonymi głowami.... Nie będę tutaj opisywała fabuły filmu, bo nie w tym rzecz. Uważam, że jak ktoś chce fabułę poznać, to sam powinien go zobaczyć. Powiem więcej. W programie nauczania, szczególnie szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych ten film powinien zawitać jako obowiązkowy do obejrzenia. Każde rozwrzeszczane gimbazjum i lic(bazjum)eum powinno grzecznie w parach tuptać pod opieką swoich psorków do kina na ten właśnie film. I powinni zaraz po tym filmie iść do domu, mieć czas na pozbieranie się do kupy i refleksje, a na następny dzień, na godzinie wychowawczej - pogadanka i dyskusja na temat filmu, a na zadanie domowe z języka polskiego - wypracowanie, recenzja filmu. Ciekawe, co młodzi, oświeceni przedstawiciele młodego pokolenia mieliby do powiedzenia....
   Film ten jest po prostu szczery do bólu. Pokazuje życie ludzi intelektualnie niepełnosprawnych bez ogródek, bez ubarwiania, to nie jest hollywoodzka historia, która zawsze cudownie się kończy. To ponad półtorej godziny patrzenia z bliska na cierpienie człowieka. Na tragiczny los, który mógłby się przydarzyć każdemu z nas. To los człowieka, jakich jest masa, ale nasze społeczeństwo pragnie takie jednostki albo wyeliminować, albo zamieść "pod dywan" i udawać, że tacy ludzie nie istnieją....
   Waldek popłakał się podobno 4 razy. Ja płakałam praktycznie przez cały film i jeszcze długo po.
To jest film z serii takich, które powinien obejrzeć każdy. Bardzo wzruszona i wręcz "przybita" tym co zobaczyłam, szczerze polecam.

środa, 13 listopada 2013

system ....

Czasem zastanawiam się, czy przypadkiem nie mieszkam w jakiejś jaskini, czy lesie..... Mam wieczne problemy z łączem internetowym, a specem nie jestem, więc muszę sobie radzić rękami i nogami, żeby być online :P Internet mam bezprzewodowy, z sieci T Mobile. Router jakiś chiński i w nim chyba jest pies pogrzebany, bo albo wyświetla komunikat "przekroczony limit czasu połączenia" kiedy włączam laptopa, albo łączy laptop z routerem, ale router z siecią już niekoniecznie, pomimo, że na wyświetlaczu pokazuje 3 kreski zasięgu w sieci 3g.... Chyba jest w nim jakiś szatan. Ale dzisiaj mnie oświeciło. Mogę przecież skorzystać z funkcji "hotspot osobisty" w Iphonie, a limitu transferu danych i tak miesięcznie nie wykorzystuje, a ciągnąc wifi z iphone'a - działa bez zarzutów.
Update - sprawdziłam na stronie, że mam aktywowaną taryfę internet non-stop, także problem się rozwiązał :) Ale przyznaję, że te wszystkie systemy telekomunikacyjne, płatnościowe, bankowe, ta cała papierologia, to jest dla mnie czarna magia ..... Faktury, rachunki, to wszystko .... Ja się dziwię, jak ludzie się co miesiąc w tym wszystkim odnajdują.... Do każdej faktury musi być milion różnych kruczków-druczków, gwiazdek w umowach i innych tego typu pierdół. A już rzeczą, której szczerze nienawidzę i po prostu zawsze się w tym gubię jest płacenie faktur przez internet ....... Jakby nie można do cholery jasnej w niektórych firmach na własne żądanie przejść spowrotem do tradycyjnego rachunku, który przychodzi pocztą.... Akurat w TMobile nie ma z tym problemu, bo tą usługę akurat u nich można w każdym momencie włączyć, lub anulować, ale np. w Oragne już sprawa wygląda inaczej. Jak podpisałeś człowieku umowę, to musisz płacić przez internet i już :/ Tak samo, może jestem nienowoczesna, ale nienawidzę płacić kartą kredytową. Już kilka razy miałam problemy z kartą. A to wszystkie bankomaty w mieście szlag trafił, a to akurat kart z mojego banku w jednym dniu terminale nie obsługują, a tu jeszcze coś innego. A internetowego dostępu do konta bankowego, jak nie miałam, tak nie mam..... Bo nie da się załatwić tego normalnie, przy okienku, tylko dzwoni szię na infolinię, podaje jakieś hasła-srasła i .... no po prostu paranoja :P Nie wszystko elektroniczne znaczy lepsze, system w każdej chwili może nawalić, co zdarza się jak widać dość często. Albo ja jestem na to za głupia, albo po prostu te systemy działają niepoprawnie w naszym kraju :P W każdym razie wolę kasę w portfelu i rachunek z poczty, wszystko czarno na białym :)

poniedziałek, 11 listopada 2013

No i po długim weekendzie ...

Minął szybko, jak to weekendy. Dobrze, że Waldeł zdążył sobie jako tako wypocząć, widać to po nim. Już nie chodzi rozdrażniony i niedospany taki jak przed weekendem. Bo w pewnym momencie zaczął już działać mi na nerwy :P No, ale wiem, że to uroki jego pracy.  Byliśmy dziś w Czechowicach. Taka wspólna posiadówka z naszymi rodzicami. Nawet dziwie się, bo panowie wypili "flaszkę' a Waldek ze swoją słabą główką nie jest nawet wstawiony. A ostatnio po wypiciu jednego piwa kimał na stojąco :P To obrazuje jak bardzo wypoczynek jest człowiekowi potrzebny. Sama wiem to po sobie. Zauważyłam, że nie mogę teraz długo stać, np. przy kuchni. Dzisiaj, tak samo jak i wczoraj spadło mi ciśnienie i czułam się jakby w ogóle mnie nie było ..... Niezbyt przyjemne, ale cóż. Trzeba się oszczędzać, to po pierwsze, pozatym mama mnie uświadomiła, że MUSZĘ dać sobie odpocząć. Muszę czasem wrzucić na luz i gdy tego potrzebuję po prostu się położyc i nieaz nawet przespać godzinkę czy dwie w ciągu dnia. Problem w ty, że ja cały czas lubię coś robić, lubię być w ruchu. Nie cierpię tak się "zapyzieć" i wmawiam sobie, że wszystko mogę zrobić. Tu posprzątać, uszykować przez dzień obiad, jeszcze pozmywać, nastawić pranie i jeszcze jechać samochodem po zakupy, czy gdzieś tam wieczorem. Zauważam, że czasami po prostu mam mniej siły i trzeba sobie dać na luz. To samo odczuwam jak jestem siedem godzin na zajęciach w szkole. W sobotę urwałam się wcześniej, bo czułam, że zaczyna doskwierać mi zmęczenie, boleć głowa, a jeszcze muszę dojechać sama samochodem do domu. Wiem, że moje serce pompuje teraz "za dwóch" i zaczynam to odczuwać. Najlepsze jest to, że absolutnie codziennie, około godziny siódmej czuję, jakby ktoś wyjął mi baterie. No cóż, moje baterie muszą teraz napędzać dwa organizmy :) Ale nie jest źle. Naprawdę myslałam, że te wszystkie "ciążowe dolegliwości", którymi tak straszą to jakaś makabra, a tymczasem nie jest wcale jakoś dużo gorzej niż przed ciążą. Wcześniej też miewałam takie różne zmiany samopoczucia, spadki ciśnienia, czy bóle głowy. Wszystko jest do przeżycia i jestem spokojna, póki na badaniach nie wychodzą żadne nieprawidłowości. Nawet z ciśnieniem okazało się, że tak się może dziać. Zę gorzej byłoby, gdybym miała nadciśnienie, a spadki się zdarzają. Najczęściej pomaga na nie lekka kawa i kawałek czekolady :) Na dziś tyle, kładziemy się spać, bo jutro Waldeł znowu nie będzie mógł się zwlec z łóżka. Dobranoc :)

niedziela, 10 listopada 2013

Roczek za nami! I sukces Imaginarium :)

Mamy dzisiaj szczególny dzień. Naszą pierwszą rocznicę. Aż trudno sobie wyobrazić, ile przez ten czas się zmieniło. Nigdy nie pomyśleliśmy, że w ciągu roku dojdziemy do etapu, do którego niektórzy dochodzą dłuuuugimi, żmudnymi latami, mówiąc, że przecież trzeba się poznać, "dotrzeć" i tak dalej :) Tak mi się zdaje, że my już chyba od początku byliśmy "dotarci" :p Chociaż jeszcze raz podkreślam, że to nie jest tak, że różowo jest 24 na dobę siedem dni w tygodniu. Podejrzewam, że sprzeczamy się równie często co inne pary, albo nawet i częściej. Tzn częściej ja wybucham, a Waldek mnie uspokaja. Ale każdą przeszkodę trzeba starać się pokonać. Dzisiejszy wieczór był bardzo symboliczny. Pojechaliśmy do Węgierskiej Górki, tam gdzie Waldek zabrał mnie dokładnie rok temu, na drugiej randce i po raz pierwszy pocałował. Tę datę, 10 listopada uważamy więc za umowną datę rozpoczęcia związku. Upiekłam na dzisiejszą okazję tartę Creme Brulee. Nie miałam pojęcia jak to się robi i byłam pełna obaw, ale dzisiaj chyba jakieś dobre siły nade mną czuwały, bo wyszła przepyszna ! :) Taki smak waniliowego budyniu na kruchym cieście, ze skarmelizowanym cukrem trzcinowym na górze .... :) Chciałabym, aby każdy nasz kolejny wspólny rok był lepszy od poprzedniego. I ta myśl, że kolejną rocznicę będziemy obchodzić już tak w pełni we trójkę :) No rok temu, w życiu byśmy o tym nie pomyśleli. Dostałam także bukiet tulipanów i  - Piccollo ! :D Wznieśliśmy więc bezalkoholowy, wiśniowy toast :D Były jeszcze dwa symboliczne prezenty. Zawieszka w kształcie serduszka i malutka kłódeczka z napisem "Iskierka". Doczepiliśmy ją do naszej wspólnej kłódki na moście w Węgierskiej Górce :) To miejsce jest dla nas takie ważne i w ogóle jest fantastyczne, że będziemy tam przyjeżdżać razem z Iskierką. Szczególnie w lecie jest tam naprawdę super.
  Kolejna fajna sprawa miała miejsce wczoraj. Nasi znajomi z zespołu Imaginarium brali udział w Beskidzkim Przeglądzie Muzycznym Rock& Blues. Specjalnie urwałam się wczoraj wcześniej ze szkoły, żeby ogarnąć w domu i na 17 pojechaliśmy na koncert. Zrobiłam nawet transparent z wielkim napisem IMAGINARIUM i... chyba pomógł, bo wygrali :) Z całym szacunkiem, ale moim zdaniem ich występ naprawdę zmiótł pozostałe zespoły :) Chłopaki dali z siebie najwięcej, bawili się muzyką, mieli najlepszy kontakt z publiką i z daleka widać i słychać było, że naprawdę kochają grać, a rock'n'rolla mają we krwi :D Fajnie było im towarzyszyć, zamienić słowo, bo naprawdę równi z nich goście i wróżę i życzę światowej kariery ;) Brawo !
   Jutro też wolne,  Waldek korzysta z zasłużonego długiego weekendu i nadrabia zaległości w spaniu. Mnie jakoś już powoli zaczyna przyciągać łóżko :P Miałam ambitny plan jechać w nocy po mamę, bo bawi się na imprezie ze znajomymi z pracy, ale do tego czasu napewno będę się już przewracać na drugi boczek :P W razie czego mówię - dobranoc :) Spokojnych snów i miłej dalszej części długiego weekendu :) 

piątek, 8 listopada 2013

Pech .. ?

Ostatnio Waldka chyba prześladuje jakaś zła passa. Zaczęło sie od przygody jak jechał do pracy, roboczym samochodem a ten zaczął się palić. Mieli niezłą przygodę z gaszeniem, ale udało się, z pomocą trzech gaśnic. Potem starocia odwieźli na lawecie i może jeszcze coś z niego będzie. Potem pożar,  który odbił się głośnym echem w całym Bielsku,  miał miejsce na przeciwko siedziby jego pracy. Przypomnę, że na wszystkich zdjęciach Waldkowe auto było na pierwszym planie, bo zaraz obok niego akcję prowadził wielki wóz strażacki. Uśmialiśmy się z tego, ale dobrze, że od fabryki laminatów nie chwyciła się ich baza, ani samochód. Waldek na szczęście w tym czasie zdążył już wyjechać w teren, więc nie było nikogo z pracowników przy pożarze. W ten sam dzień przydarzył im się jeszcze jakiś problem z kablem w pracy i pół Andrychowa było bez prądu :P Zła passa przypomniała o sobie znowu przedwczoraj. Akurat siedziałam w salonie, oglądałam filmy dokumentalne na Youtube, najpierw o Czarnobylu, potem o więzieniach w Ameryce i ludziach skazanych na smierć, na koniec o śmiertelnych wypadkach. Już zaczęło mi się przysypiać, a tu nagle telefon. "Yyyyy, no kochanie, ja będę trochę później, bo yyyyy, no.... Ktoś mi puknął w tył samochodu ..." I mówił to takim głosem jak gdyby nigdy nic. Ja po dwóch sekundach byłam zerwana na równe nogi, zaraz się ubrałam i pojechałam z mamą na miejsce stłuczki. Tuż za Biedronką na Leszczynach, czyli ok. 2 kilometrów od domu .... Oczywiście przez telefon uspokajał mnie i mówił, ze oczywiście "nic się nie stało", ale musiałam to osobiście sprawdzić. Na całe szczęście faktycznie, nikomu nic się nie stało, stłuczka z winy kolesia, co jechał za Waldkiem. W aucie tylko pęknięty plastik i zderzak, więc uszczerbki "kosmetyczne", ale tamten koleś rozkwasił sobie oba przednie reflektory. Spisali oświadczenie, Waldek ma dostać kasę na naprawę z ubezpieczenia tego gościa, wyklepie się i będzie po sprawie. Na szczęście, ale oczywiście musiałam się przestraszyć. Zresztą dziewczyna tamtego gościa zareagowała tak samo, bo też stała na miejscu zdarzenia cała zapłakana. Echh, faceci. Jeszcze raz mi Waldek powie, że "jeżdżę jak baba" ... Dzięki Bogu mnie się jeszcze nie przydarzyła żadna stłuczka, i niech tak zostanie. Wczoraj też jeszcze podżyłam swoje, bo zasnęłam sobie rano, jak Waldek pojechał, a tu nagle dzwoni jego telefon. Okazało się, że zostawił go w domu, a ja po rozmowie z jego kolegą z pracy, nie wiedzieć czemu wywnioskowałam, że Waldek nie dojechał jeszcze do pracy i nie można się z nim skontaktować. Jak się już dobudziłam to zadzwoniłam do tego kolegi jeszcze raz i się okazało, że Waldek w pracy jest, tylko szuka wszędzie telefonu, a telefon w domu.... Mam nadzieję, że już dzisiaj będzie spokój z różnymi głupimi sytuacjami, a mój Misio się ogarnie. Ale to roztargnienie może przez nadmiar pracy, może przez trzy ostatnie robocze soboty. Musi sobie odpocząć, odstresować się, napić się piwka i się wyluzuje :)
Z tym, że akurat sytuacja z palącym się autem i ta stłuczka to nie była jego wina, tylko ewidentny pech. Ale to też oznaka, że trzeba oderwać się i odpocząć trochę :) W sobotę jedziemy do Wilkowic na koncert naszych znajomych z  kapeli Imaginarium, w niedzielę - śpimy do oporu, to pewne, a w poniedziałek spotykamy się wszyscy razem z naszymi rodzicami w Czechowicach.
   Niedziela będzie dla nas wyjątkowa. Mamy pierwszą rocznicę !!! Boże, kiedy to zleciało ... A ile się przez ten rok pozmieniało, to nigdy bym nie pomyślała. Rok temu, jak się poznaliśmy, nie spodziewałabym się, nie śmiałabym nawet marzyć o tym, że za równy rok będziemy już razem mieszkać i spodziewać się dzidziusia. Jak wszystko się niesamowicie zmienia.... A tak się bałam tej przyszłości. Rok temu bałam się głupiej matury, bałam się, że nie skończę szkoły, że nie dam rady, że prawa jazdy też nie zrobię, że tak jak gadają wszyscy, nasz związek się rozpadnie, bo wszyscy mądrzejsi.... doskonale pamiętam, jak zaczęliśmy ze sobą być, wszyscy nagle stali się ekspertami od związków. "Eeee, za szybko, nie narzucaj mu się" "Po dwóch tygodniach powiedział, że cię kocha? nie wierz mu!" "Na trzecim spotkaniu zaprosiłaś go do domu ? Wystraszy się i cię zostawi!" No, ale już wtedy się przekonałam, że gadanie jest tylko gadaniem, a liczy się to co oboje do siebie czujemy i do czego zmierzamy. Jeszcze raz powiem, że nie mogłabym sobie wyobrazić lepszego czasu i miejsca, niż to, w którym jestem teraz w swoim życiu. Pomimo, że czasami są problemy, że czasami nie  możemy się dogadać, czy to między sobą, czy to z rodzicami, czy to w sprawach zwykłych, czy bardziej skomplikowanych, to zawsze wspólnie dajemy radę. Ze dwa dni temu Waldek mi powiedział "Widzisz, jak już rok ze sobą wytrzymaliśmy, to dalej też wytrzymamy" :) I to cieszy. Nawet kiedy ja miałam jakieś wątpliwości, co do naszego związku po różnych kłótniach, bo miałam, to on koniec końców zawsze je rozwiewał. Wiem, że nigdy nie pozwoliłby mi odejść, ani sam by tego nie zrobił. Mam wrażenie, że nawet, gdybym go chciała wyrzucić i wymazać ze swojego życia, on by i tak jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze próbował do mnie wrócić, aż by się mu w końcu udało :) Bo jak dwoje ludzi jest sobie pisanych, to nie ma żadnej siły, która by mogła ich rozdzielić :)

środa, 6 listopada 2013

Pierogowa masakra ...

Ale miałam wczoraj dzień.... Wymyśliłam sobie, że zrobię pierogi, duuuużo pierogów. Miałam dużo własnoręcznej konfitury jabłkowej z cynamonem, która wyszła ciut za słodka i na kanapkach nikt nie chciał jej jeść, ale za to świetnie sprawdziła się na przykład jako nadzienie do naleśników, w towarzystwie białego sera. Pomyślałam, że do pierogów też będzie niezła. Zmieszałam ją więc z półtłustym twarogiem, jajkiem i sparzonymi rodzynkami. No nadzienie było naprawdę bardzo dobre. Zabrałam się za wyrabianie ciasta. I strzeliłam sobie totalnego samobója.... Dodałam do ciasta za dużo wody, pozatym zamiast oleju - oliwę z oliwek i ciasto wyszło rozciapciane .... No, dobra, pierwsze koty za płoty. Kierunek - kosz. Zrobiłam nastepną porcję, tym razem z olejem i mniejszą ilością wody. Ciasto całkiem ok. Ale mój nastepny błąd - zamiast układać pierogi jeden po drugim na płaskiej tacy, wrzucałam jeden po drugim do michy i się posklejały ..... No masakra ! Wkurzyłam się nie na żarty, bo ze wszystkim paprałam się 3 godziny.... Następna porcja do kosza. Zrobiłam trochę jak Gordon Ramsay, jak sie wkurzy bo ciepłam tym ciastem o podłogę.... Łzy w oczach, bo tyle roboty na marne i zostało mało farszu :( No to wysyłam tatę jeszcze po ser do sklepu, biorę resztę rodzynek i ostatnią porcję robię z samym serem i rodzynkami .... Miałam już totalnie dość... Waldek zdążył wrócić z pracy a tu wszędzie ciasto. Na moje twarzy, spodniach, we włosach i w całej kuchni ;p Uzbierałam jednak w sobie resztkę sił i ostatnia porcja wyszła w końcu dobrze. Na tackach leżały w końcu równiutkie pierożki. No to gotujemy. Polać masełkiem ? O kuuuuurde, nie mamy masełka... Ale mamy naturalny jogurt, miód, cynamon, dżem wiśniowy i jogurty owocowe. Nieszczęsne pierogi się ugotowały i o dziwo - żaden się nie rozpadł ! Wow. Nakładamy na talerze. Ja swoje polewam naturalnym jogurtem, potem troszeczkę miodem, na koniec posypuję cynamonem, ledwo żywa ze zmęczenia próbuję i .... Niebo w gębie !!! Ten smak mi wynagrodził te poprzednie porażki z ciastem :) Nareszcie ... Ale były naprawdę dobre. Po obiedzie tata mówi do mnie : "Gratuluję, przechodzisz dalej" A ja się pytam czy nie muszę "oddać fartucha":P Nie, fartucha nie oddałam :D
Dobrze, że przydarzyło mi się takie coś teraz, przynajmniej wiem, czego nie zrobić robiąc pierogi na święta. Każde doświadczenie nas czegoś uczy ... :) 

wtorek, 5 listopada 2013

Druga fotka Iskierki

Wrzuciłam wczoraj na instagram i facebook, wrzucam również tutaj. Drugie w życiu zdjęcie naszego Dzieciątka :)

Tak jak liczyłam, 9 tygodni minęło, zaczynamy 10. Maleństwo ma (nie licząc nóżek, bo są podkurczone i skulone jak u żabki ;p) niecałe 3 cm. Dwa tygodnie temu miało niecały centymetr. Ale progres! W ciągu dwóch tygodni się "potroić" :D Serducho bije pięknie, ale najpiękniejszy był moment, jak w trakcie badania Kruszynka zaczęła się ruszać :) I to całym swoim małym ciałkiem, dała nam piękny popis swoich umiejętności.  Szkoda tylko, że jeszcze nie mogę tego poczuć. Przynajmniej miesiąc będę musiała poczekać, może trochę dłużej. Waldek powiedział mi, że przez to chciała nam powiedzieć "Patrzcie jaka jestem duża i co już umiem!!" Mieliśmy łzy w oczach jak to zobaczyliśmy.
   Nawet usłyszałam od pana doktora, że bardzo ładnie wyglądam :) Ja tam różnicy nie widzę specjalnej, no ale nie zaprzeczyłam :D Kolejna wizyta za dwa tygodnie. Dostanę skierowanie na badania prenatalne. Zapewne słono kosztują, ale wiem, jakie są pomocne i nieraz ratują maluszkom życie. No i mam już założoną kartę ciąży. Muszę się pilnować, żeby z moim szczęściem jej nie zgubić, bo to teraz mój najważniejszy dokument ;)  Jestem szczęśliwa, serio, bo to bezcenne widzieć swoje dziecko jak się prawidłowo rozwija, zobaczyć jego pierwsze ruchy, słyszeć bicie serca. Przede wszystkim teraz to już chyba na dobre kamień z serca, bo znowu się przekonałam, że wszystko z nami OK. Ja mam w sumie tylko lekki niedobór żelaza, ale to dlatego, że nie jem czerwonego mięsa, a w ciąży taki niedobór bardzo często się zdarza. Lekarz zalecił mi w takim razie dużo szpinaku i buraczków. Jak dla mnie bardzo ok :)

poniedziałek, 4 listopada 2013

Wczoraj było popołudnie zakupowe. Wybraliśmy się razem z Waldkiem na misję - facet kupuje spodnie .... Misja była wyczerpująca, ale zakończona sukcesem :D Stwierdziłam, że mój ukochany z wybieraniem sobie ciuchów to jest "gorszy niż baba",  bo kompletnie nie mógł się zdecydować. Na początku był uparty, bo szukał tylko dżinsów "skinny" lub "slim fit", ale szybko zorientowaliśmy się, że takie dżinsy szyją chyba tylko dla mizerniutkich gimnazjalistów z chudymi nóżkami :P Następny fason spodni, który się nam obojgu podobał, to tzw "camele", jednak w większości sklepów były takie spodnie, ale przyozdobione takimi beznadziejnymi szelkami na guzikach, albo miały krok w kolanach... No tak, doszłam do wniosku, że chyba sieciówki chcą wszystkim wmówić, że każdy z nas musi być super-feszyn-hipsterem, a normalnych prostych gaci - ni widu ni słychu. Ale w końcu się udało. Muszę powiedzieć, że oboje bardzo lubimy sklep Diverse ;) Normalne, codzienne ciuchy, bez feszynowego zadęcia, wygodne materiały i przystępne ceny.  No i udało się wybrać jedne ciemne dżinsy i jedne proste, jasnobrązowe camele. Na te dżinsy trochę kręciłam nosem, bo kolor strasznie ciemny, ale mówię mu "Twoja kasa, twój tyłek, noś co chcesz" :P Bez sprzeczki podczas całych zakupów się nie obyło, wkurzyłam się trochę jak Waldek zaczął krytykować co drugą rzecz, która mi się podoba, ale odetchnęliśmy chwilę w aucie, poszliśmy na lody i konflikt się załagodził.
Widzieliśmy także jedne słodkie kapcie dla Iskierki, w których się absolutnie zakochałam. Zielone w kształcie żabek. Takie kochane :) Ale narazie nic nie kupujemy, nie zapeszamy. Ustaliliśmy, że najwcześniejszy termin, kiedy zaczniemy kupować coś dla Maleństwa, to okres Bożego Narodzenia. Będę w końcówce czwartego miesiąca, największe zagrożenie już powoli mija, bo z końcem pierwszego trymestru mija największe ryzyko poronienia. Cieszę się, bo jest już bliżej niż dalej. Dzisiaj zaczynamy 10 tydzień :) A jeszcze niedawno był trzeci. Wow, faktycznie czas płynie bardzo szybko :) Bardzo niewygodnie siedzi mi się na przykład z założoną nogą na nogę, bo zaczynam czuć, że po prostu gniecie mnie to w brzuszek. Rośnie ślicznie i fajnie go widać jak mam ubrane legginsy i bluzkę przywierającą do ciała. Ostatnio mama kupiła mi taką śliczną, fioletową, ciążową bluzkę z bocianem niosącym becik z dzidziusiem :D
   Jeszcze dwa dni laby i zaczynam praktykę. Dzięki Bogu, że tylko 140 godzin. Muszę je "wyrobić" do końca kwietnia, chociaż realnie mam nadzieję, że uda mi się tak poukładać godziny, żeby zamknąć to wraz z końcem roku. Ciekawe, co mnie tam czeka ....
   A dziś, tak jak wspominałam wcześniej, idziemy do lekarza. Oczywiście jak zawsze mam lekkie obawy, ale jestem już spokojniejsza. Cieszę się, że zobaczę Iskierkę i będziemy mieć kolejną fotkę :) Ciekawe co tam u niej słychać :)

niedziela, 3 listopada 2013

Odkurzanie płytoteki, świat snów

Mamy niedzielne popołudnie i właśnie z całych sił wzięło mnie na przejrzenie mojej płytoteki. Biorę moje największe skarby, "odkurzam'" i czuję się jakbym odbywała podróż w czasie. Na pierwszy ogień Manic Street Preachers. Zespół z tak niesamowitą i ciekawą historią. Światopogląd tak kontrowersyjny, jednak tak kuszący by poznawać go poprzez utwory tej grupy. Szkoda, że ta formacja nie odniosła sukcesu w naszym kraju, jednak wiadomo, czego u nas się słucha. Czegoś co często nie przypomina nawet muzyki.... Przypomina mi się czas, kiedy to ponad rok temu odbyłam podróż "śladami Manics" do Cardiff. Jakie to było niesamowite przeżycie :D Właśnie jedną z najwspanialszych rzeczy,  jaką się ma, gdy jest się "młodym i głupim" to właśnie bycie fanem. Pamiętam jak ubierałam się w panterkę, tak jak Manics na początku kariery. Jaka to była zabawa, to upodabnianie się, to identyfikowanie z nimi. Słuchałam ich na przemian z Jimmy Eat World, jednak Jimmiego uwielbiałam tak z rok wcześniej i trochę inaczej się to objawiało ;p Byłam zakochana na zabój w Jimie Adkinsie i był on dla mnie wzorem cnót męskich, podczas, gdy Manicsów kochałam wyłącznie za muzykę, za kreatywność, za oryginalnośc i za tą umiejętność pozostania sobą, chociaż na przestrzeni lat, z każdym albumem zmieniał się ich nurt muzyczny. Chciałam przypomnieć takie najbardziej znaczące sytuacje, które były związane z twórczością tych zespołów. Jedna i najdziwniejsza z nich dotyczy Manics, podróży i świata snów, i jest jak dla mnie całkowicie odjechana :)
   Był luty, rok chyba 2011. Miałam następnego dnia wyjeżdżać z tatą do Anglii na kilka dni, bo tata miał tam zaległe sprawy związane z pracą. Ich załatwienie miało zająć kilka dni, a jako, że ja miałam ferie, mama wspaniałomyślnie wysłała mnie z tatą trochę w roli "tłumacza". I pamiętam, była noc przed wyjazdem, a mnie przyśnił się najbardziej pokręcony sen w życiu. Śniło mi się, że byłam na jakiejś wielkiej imprezie, na której DJem była moja nauczycielka z liceum z informatyki (sic!). Ale głównymi gośćmi na tej imprezie były człekokształtne stwory, które teraz porównałabym trochę do Zarazy z Halo, ale ich wygląd był jednak nieco inny. Były wysokie, łyse, miały szarą skórę, wielkie głowy, długie i chude kończyny i wielkie brzuchy. Wygladały obrzydliwie, ale wcale na początku nie były groźne, wręcz przeciwnie, bawiły się razem z nami na imprezie :D Pamiętam, w śnie ktoś mi powiedział, że to zmutowani ludzie, a mutacja ta nazywa się "Mordena's Syndrome" czy coś w ten deseń, nazwy dokładnie nie pamiętam. W śnie był ze mną jeden kolega i jeszcze ktoś, ale nie pamiętam dokładnie kto. I nagle te mutanty zaczynają nas gonić, my uciekamy z tej imprezy po jakichś krętych schodach, zdjeżdżamy po wielkiej zjeżdżalni i tu nagle zatrzymuje nas jeszcze jeden stwór, ty razem jakby Gandalf z Władcy Pierścieni. No sen niesamowity, więcej szczegółów nie byłam w stanie zapamiętać. No dobrze, ale jaki to ma związek z Manics ? Już tłumaczę.
Rano musiałam wstać o 4 rano, ciocia zawoziła nas na lotnisko do Krakowa, bo lot mieliśmy wcześnie rano. Była bardzo sroga zima, śnieg walił jak szalony całą drogę, a ja, taka niedospana, kimałam na tylnym siedzeniu w aucie. Miałam na uszach słuchawki i słuchałam płyty Manics - Gold Against The Soul. I zaczęłam zasypiać, a tutaj jednocześnie słysząc muzykę zaczął śnić mi się ten sam sen z potworami. Mój mózg był w jakimś takim dziwnym stanie, że nie potrafiłam odróżnić, co jest snem, a co  nie. Przez ponad półtorej godziny drogi pozostawałam w tym dziwnym półśnie, a Gold Against The Soul leciała dalej, zapętlona na moim iphonie. I do dziś dzień, jak odpalam tę płytę i słyszę piosenki takie jak "Gold Against The Soul", "Nostalgic Pushead" czy "Symphony of Tourette" (ta chyba działa na mnie najbardziej) to widzę przed oczami te niesamowite stwory. I czuję się jakby znowu był luty 2011, jakbym znowu była na tylnej kapanie w samochodzie cioci, jakby znowu walił snieg bez opamiętania, jakbym znów za parę godzin miała znaleźć się w UK. Tak mocno się to zakorzeniło w moją pamięć, że chyba zostanie na zawsze.
  Jak to dobrze, że mam tendencję do zapamiętywania snów ze szczegółami :D

piątek, 1 listopada 2013

Oddalamy się ...

Tak sobie właśnie reasumuję wiadomości od różnych ludzi, rozważam je i trochę nad nimi myślę. No i wygląda to tak : ostatnio na ask'u jednego dnia dostałam dużo wiadomości, w których ludzie piszą, że jestem w jakimś stopniu ich autorytetem. Nigdy o takie coś nie zabiegałam, ale czytając takie słowa, naprawdę czuję się w pewien sposób dumna i bardzo mnie cieszy, że moje słowa nie idą w eter bezowocnie. Mam nadzieję, że może kiedyś dzieląc się swoimi przeżyciami będę w stanie w jakiś sposób komuś pomóc, badzo by mnie to cieszyło. Słowo "autorytet" to mocne słowo, i może nie czuję się z nim jakoś super pewnie, jest mi niezmiernie miło, gdy coś takiego uda mi się przeczytać.
Z drugiej strony, dwa dni później dostaję dosadną opinię, że dla kogoś innego jestem "dnem". To także bardzo mocne słowo, i z takim czymś chyba nikt nie czuje się do końca dobrze, niezależnie od tego jak odporny jest na krytykę. I zaczynam się zastanawiać co tak naprawdę może skłonić takiego człowieka do postawienia opinii o drugim, iż ten jest "dnem". Zaczyna mnie ciekawić, jakie wewnętrzne kryteria oceniania mają poszczególne osoby. Zachodzę w głowę, jak to się dzieje, kiedy część nazywa Cię autorytetem, a część dnem. To chyba prowadzi do niejakiego "wyśrodkowania". Coś takiego pokazuje mi i utwierdza w przekonaniu, że jestem najnormalniejszym w świecie człowiekiem, który wychodzi do świata ze swoim zdaniem i chce się nim podzielić, co w sumie budzi zupełnie naturalne i "ludzkie" odruchy :) To cieszy, chyba większości z nas klepki działają jak należy, no może z małymi wyjątkami.
   Dzisiaj cały dzień na cmentarzach. Jakoś tak ... "oschło" się zrobiło w pewnym momencie. Moja babcia zauważyła pewną smutną prawdę. Powiedziała "z każdym rokiem człowiek ma więcej krewnych na cmentarzu..." I jeszcze jedna prawda, którą chyba wszyscy zauważyliśmy. Z roku na rok nasi krewni i znajomi, w ogóle ludzie stają się dla siebie coraz bardziej oschli ... Nie ma już tej kultury szczerej rozmowy, odwiedzania się. Bezinteresownego "co tam słychać"... Każdy patrzy tylko siebie, swojego gara i tylko zerka na drugiego, czy przypadkiem nie ma o parę złotych więcej ... Ech .. takie realia, taki świat ... Nie da się ju tak jak kiedyś po prostu podejść, pogawędzić, każdy się od każdego oddala ... Już nawet na Boże Narodzenie się nie odwiedza dalszej rodziny bo zawsze są wymówki "eeee, nie ma czasu", "eee,zapracowani", "eee, nie będziemy robic kłopotu", "eeee, po co się wysilać". I tak się kończy, że szczytem kontaktu z bliskimi jest wysłanie życzeń na facebooku ....
Tak sobie czasami myślę : "Niech ktoś na chwilę zatrzyma świat..."