środa, 11 grudnia 2013

No i znowu miałam mało czasu na pisanie. W ogóle zdaje mi się, że mam go coraz mniej ostatnio. Albo gorzej nim gospodaruję. Ostatnim razem pisałam, że trwa u mnie sesja egzaminacyjna w szkole. No i pierwszy egzamin za mną. Przedmiot - materiałoznawstwo nieroślinne, zaliczone na czwórkę :)
Przedświąteczny szał w naszym domu trwa. Prezenty już na szczęście zakupione i popakowane, teraz mamy etap wielkich porządków i dzisiaj już zaczynam z wypiekami. Robię na początek kruche ciasteczka niemieckie "zimsterne", zamknę je w szczelnych puszkach i pojemnikach hermetycznych, żeby sobie spokojnie czekały na Święta. Waldek ma dziś imieniny. Bawię się z tej okazji w Master Chefa i robię tajską potrawkę z krewetek :D Ciekawe co to będzie. Wczoraj robiłam dżem z pomarańczy i w domu unosił się mega intensywny zapach Świąt, który został zamknięty w słoiczkach. Musimy jeszcze kupić choinkę i zacząć dekorować dom, ale z choinkami coś w tym roku biednie. Szukamy dużej, żywej i w doniczce, ale wszędzie choinki żywe w doniczkach są jakieś takie marniutkie... Jak ktoś wie gdzie w Bielsku i okolicach można wyhaczyć duuuże drzewo, niech da znać :). Zalezy nam na doniczce, bo stojak mamy tylko do sztucznych choinek, który jest niestety niesolidny i nie utrzyma dużego, ciężkiego drzewka.
   Iskierka powoli daje o sobie znać :D Zaczynam odczuwać delikatne ruchy, szczególnie wieczorem. Nie są to jednak jeszcze takie typowe "kopniaki", tylko raczej bulgotanie, muskanie tam w środku. Na razie powolutku i tak jak wspomniałam, raczej wieczorami, ale z każdym dniem będzie więcej i mocniej :) Brzuszek też teraz wszedł w niezłą fazę wzrostu, jak będę miała taką chwilkę prywatności, to zrobię znowu zdjęcie. Cieszę się, że rośnie tylko to co ma rosnąć, czyli brzuszek i biust, pupa, nogi, twarz, biodra zachowują dawne rozmiary. Jem nawet mniej niż na początku ciąży. Zachcianki jakoś zniknęły i nawet nie mam za bardzo apetytu, ale z tego co wiem, to dość dużo
ciężarnych tak ma. Ale świątecznym przysmakom chyba nie będę się w stanie tak bardzo oprzeć. Najfajniejsze jest to, jak robimy sobie z mamą takie "plany", co robimy w który dzień. Waldek też oczywiście pomaga. Wczoraj robił ze mną dżem, a wcześniej ołuskaliśmy cały wór orzechów włoskich. Szkoda tylko, że ta ociupinka śniegu, która spadła zdążyła już stopnieć ....

czwartek, 5 grudnia 2013

zjdęcia ...






Próbuję po raz pierwszy swoich sił z dodaniem tutaj zdjęć z aparatu. Nie są nawet w żaden sposób obrobione, bo nie znalazłam żadnego dobrego i prostego programu do obróbki zdjęć na maca .... Ręce mi opadają.... To jest trudniejsze niż myślałam. Na początek kilka zdjęć moich i Waldeła. Proszę więc o wyrozumiałość i nie popędzanie w dodawaniu nowych, bo ogarnąć ten sprzęt to jakaś masakra .....

Dużo na głowie ...

Ostatnio niezbyt wiele miałam czasu, by pisać. Miałam także dać zdjęcie, jak wiele osób prosiło, gołego brzuszka. Ale do tego szczerze jakoś, hmmm, nie mogę się przekonać. Nie wiem, może poczekam jeszcze parę tygodni, aż brzuszek będzie jeszcze większy, ale mam w sobie jakąś taką blokadę? Nie wiem za bardzo jak to nazwać. Jeśli chodzi o normalne zdjęcia w ubraniu to nie ma problemu, ale jakoś krępuje mnie pokazywanie odkrytego ciała tak publicznie, myślę, że powinniście to zrozumieć, ale nie mówię nie, po prostu muszę się jakoś przełamać. No i jeszcze nie mówiłam o tym Waldkowi, nie wiem jak on by się na takie zdjęcia zapatrywał :)
 Naprawdę mam teraz trochę szalony czas, głównie dlatego, że zbliża się koniec semestru w szkole. Mam do oddania jeszcze 2 prace semestralne do soboty, w przyszłym tygodniu zaczynają się już pierwsze egzaminy, do tego dochodzą jeszcze porządki i przygotowania przedświąteczne. Ale ciesze się, że Święta już coraz bliżej, za niecałe 3 tygodnie.
   Miałam tydzień temu badania prenatalne. Iskierka jest całkiem zdrowa. Dostałam płytkę z nagraniem badania i myślałam, że będę mogła je tu umieścić, ale płytka jest nagrana tak jak film i za bardzo nie wiem jak to zrobić. Jedynie mogę zrobić jakieś screeny :) Dzisiaj jeszcze tylko muszę odebrać wyniki badania krwi, ale mam nadzieję, że one też będą w porządku. Czuję się bardzo dobrze, Iskierka sobie rośnie, chociaż jak na 4 miesiąc brzuszek wcale nie jest taki duży, jak mi się wydawało, że będzie :( Ale jeszcze przecież dużo czasu, urośnie napewno. Chociaż w większości ubrań, na przykład w czarnych szortach i bluzce włożonej do środka widać śliczną kuleczkę :)
Dziś czeka mnie mycie kredensu i wszystkich zastaw stołowych przed Świętami :) Powoli także rozglądamy się za prezentami. Jutro Mikołajki i mam nadzieje, że też ciekawie je spędzimy. Już za niedługo będzie pewnie spam przepisami na świąteczne wypieki, a w przyszłym tygodniu startujemy z wyrobem pierogów razem z moją babcią :D
   Prawdą jest, że im zimniej, tym mniej chce się wychodzić z domu. Lubiłabym zimę, gdyby nie ten przeraźliwy mróz i ziąb. A dziś wieczorem nasz kraj ma odwiedzić huragan, ciekawe co się będzie działo.... Ile będziemy mieć powalonych drzew, pozrywanych trakcji energetycznych czy nie daj Boże - dachów.
   Dostałam w końcu aparat, więc zdjęcia niebawem zaczną się pojawiać :) Muszę tylko jakoś fajnie je posegregować i poukładać w albumy, co pewnie też zajmie troszkę czasu. Bo niestety muszę przyznać, że mimo, że prowadzę bloga, to jestem strasznie "zielona" w różnych komputerowych sprawach. Ostatnio, jak pisałam prace semestralne, to edytowanie trzech stron tekstu było dla mnie czarną magią. Z informatyki w liceum miałam tróję, a wiadomo, że wszyscy zawsze mają piąteczki :P Nie ogarniam tych exceli, wordów, edytorów zdjęć, nie mówiąc już o jakiś sprawach technicznych związanych z kompem, czy programowaniem. Czasem mam jakiś banalny problem i pytam się Waldka o co chodzi a on się irytuje, bo po pierwsze "jak mogę tego nie wiedzieć", a po drugie on ma innego laptopa, normalnego, z windowsem, podczas, gdy ja mam macbooka, i czasami we dwójkę siedzimy i zastanawiamy się co zrobić, w jakich opcjach pogrzebać, żeby było dobrze. Na przykład ostatnio miałam dość długo jakiś problem z internetem, tak jakby komputer nie czytał karty sieciowej. Dobrze, że miałam do dyspozycji drugi laptop, ten Waldka, poczytałam różne fora no i wykombinowałam jakiś reset ramu, czy coś takiego i pomogło. Jak czyta to jakiś informatyk, to pewnie ma bekę, ale szczerze, to chyba więcej wiem o samochodach, niż o swoim własnym komputerze ;p No nic, ze zdjęciami będziemy się bawić i zobaczymy co z tego wyniknie :D A aparat bardzo fajny, taka hybryda lustrzanki z cyfrówką, Fujifilm finepix  s2995  :)

UPDATE : Albo jestem jakaś niedorobiona, albo mój komputer. Nie daję rady ze zdjęciami i nie wiem czy uda mi się je w ogóle tu wrzucić..... a jeśli tak, to nie obiecuje, że będą w dobrym stanie ... Wymiękam ... 

czwartek, 21 listopada 2013

Sposoby na nudę

Stwierdziłam, że muszę rozruszać trochę mojego leniwego psa. Dwa dni temu wzięłam go na ponad półtorej godzinny spacer, stwierdziłam, że nie będzie mieć tym razem taryfy ulgowej. On naprawdę szybko się męczy i na przykład latem przejdzie na smyczy 10 minut i od razu dyszy, sapie i ma dość. Skorzystałam więc z tego, że nie jest już tak gorąco. Pieseł był bardzo ucieszony ze spaceru, ale jak przyszedł do domu to spał cały dzień. Ale widzę, że dzięki temu jest spokojniejszy. Chociaż trochę, bo czasami naprawdę mamy problemy z jego dyscypliną. Nie, żeby był agresywny, bo buldogi francuskie agresywne nie są, ale wydaje mu się, że może rozstawiać wszystkich po kątach.
   Zresztą wydaje mi się, że coraz lepiej potrafię sobie organizować czas i staram się robić tak, żeby się nie nudzić. Miałam pewnego dnia takiego "doła", stwierdziłam, że jak siedzę w domu to trafia mnie szlag. Ale chyba ten "dołek" był potrzebny, by się zmobilizować. Ruszamy w końcu dzisiaj na nowo z kartkami świątecznymi. Kupiłam sobie wczoraj zestaw ozdobnych dziurkaczy. Jeden wycina w małe gwiazdki śniegu, drugi w duże gwiazdki śniegu ze szlaczkiem, trzeci w małe, pięcioramienne gwiazdki, a czwarty w bliżej nieokreślone, ale ładne szlaczki :) Nawet Waldek powiedział mi, że jak wróci do domu z pracy to chętnie porobi ze mną kartki. Hehe, ciekawa jestem, jak mu to wyjdzie. W zeszłym roku lukrował ze mną pierniczki i te polukrowane przez niego były całkiem, hmmm, śmieszne :) Kaczuszka miała nieco wyłupiaste oczy :D
   Tymczasem zbieram się, biorę psa na następną rundę spacerową, a potem zabieram się za robienie kartek. Dzisiaj mam wizytę u lekarza. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć jak Iskiereczka rośnie :)

poniedziałek, 18 listopada 2013

Idzie zima ...

Oj, idzie. Czuć coraz bardziej, na dworze robi się mroźno, trzeba będzie wyciągnąć z szuflady czapkę i rękawiczki. W powietrzu unosi się charakterystyczny zapach "zimy", czyli zapach tego, czym akurat ludzie palą w piecach :P Gawrony się zlatują, dni coraz krótsze, w sklepach dekoracje świąteczne już praktycznie na pełny gwizdek.  A ja robiłam pierniczki. W całym domu już zapachniało świętami. Trochę się wPIERNICZYŁAM w te pierniczki, bo przygotowałam ciasto z prawie kila mąki :P I tak połowa poszła do mrożenia. Do tego miałam dzisiaj cały dzień straszną ochotę na pomarańcze :) Przyszedł Waldek, przyszła Kamila na plotki, tak sobie siedzieliśmy; pierniczki, pomarańcze i nalewka z aronii. No i czuć było święta. Waldek jest pod wrażeniem nowego marketu budowlano-technicznego - Jula. Jak tam weszliśmy, to wiedziałam, że szybko nie wyjdziemy :P Teraz sobie wymieniają doświadczenia o majsterkowaniu z moim tatą. No sklep- raj dla facetów. Pomyślałam sobie : Sarni Stok to całkiem wszechstronne centrum handlowe. Jak kobieta chce sobie iść na ciuszki, to dziecko zostawia w parku zabaw, męża w Juli i ma spokój :D Zdobyłam dwa nowe zapachy żeli pod prysznic Original Source, moich ulubionych. Tym razem na zimę są to: kokos oraz malina z kakao. Do tego następna rzecz, której szukałam już kilku dni - pomadka Nivea o smaku wiśniowym. Chciałam kupić jakieś świateczne dekoracje, ale stwierdziłam, że po pierwsze jeszcze jest czas, a po drugie narazie wszystko strasznie drogie. Chociaz i tak najbardziej opłaca się kupować upominki w TK Maxx'ie. Najlepsze są pięknie pakowane mydełka, brytyjskie słodycze np. ciasteczka shortbreads, które wszyscy w naszym domu kochają, czy wieeeeeelkie puszki aromatyzowanych herbat. Mnie ucieszyłyby jeszcze na przykład fasolki Jelly Bean, zestaw z kubkiem, gorącą czekoladą do rozpuszczania i paczką pianek marshmallow, lub angielska książka kucharska. Jak już nadmieniłam o kubku, przed chwilą stała się przykra rzecz. Mama niechcący rozbiła moją pamiątkę z Cardiff.... Kubek z flagą Walii. Był taki fajny, duży i świetnie się z niego piło, bo miał duże, wygodne ucho. Szkoda go, bo to pamiątka :( Ale chyba mam gdzieś jeszcze schowaną flagę Walii :) Swoją drogą chciałabym bardzo zobaczyć jak Cardiff wygląda przed świętami. Cały ten ich "Christmas Market", czy "Illuminations" - piękna sprawa. Może w naszym mieście, tak jak w zeszłym roku, na placu ZWM zrobią taki kiermasz świąteczny. Ten zeszłoroczny był świetny i miał wspaniały klimat.
   Ciekawą jadłam też dziś kolację - panini z łososiem i selerem naciowym :) Jutro chyba znów ruszy moja manufaktura kartek. Na zakończenie - Johnny w swoim domku :)


niedziela, 17 listopada 2013

Nowy członek rodziny :)

Od ponad godziny mamy w domu nowego lokatora. Jest nim bojownik syjamski - John :)
Od jakiegoś czasu chcieliśmy dokupić jakieś zwierzątko, wreszcie się udało. Ja co prawda chciałam chomika syryjskiego, ale klatka, po poprzednikach jest już na rozpadzie, a na funkiel nówkę trochę szkoda mi kasy. Poza tym moja mama powiedziała, że po tym jak nasz szczurek umarł na raka, ma dość smutnych śmierci delikatnych, futerkowych zwierzątek. Stratę rybki chyba trochę łatwiej jest przełknąć, bo jej nie głaskasz codziennie, nie bierzesz na ręce i tak dalej. Miałam już raz bojownika. Tylko był cały niebieski i nazywał się Helmut. Żył długo jak na rybkę, 3 lata. John jak na razie trochę boi się roślinki. Ma jeszcze domek w kształcie wraku statku, żwirek i kamyki. Smakuje mu suszony kryl i larwy ochotki :P Ma śmieszne, wyłupiaste oczy i wykrzywiony pyszczek, tak jakby cały czas miał ochotę komuś przyłożyć :D Nawet Yoshi jest zaciekawiony nowym, małym przybyszem, patrzył z ciekawością co to też przywieźliśmy. Ale chyba jednak bardziej interesowała go tabliczka 'psiej' czekolady, którą mu kupiłam. Jak to mój pies, jest poza schematami i zeżarł już 8 kostek, chociaż założenia mówią, od 2 do 6 dziennie. Ale chyba ma dość bo właśnie usnął na dywanie.
   Wczoraj miałam kiepski dzień. Nie poszłam na zajęcia, bo od rana zmagałam się z bólem głowy. Ale dzisiaj jest już lepiej. No, może poza tym, że będąc w kościele niesamowicie zmarzłam. Zaczynają się ekstremalne temperatury, brrrr....
   Dzisiaj, jak to zazwyczaj przy niedzieli bywa, o ile moja mama ma wolne od pracy, oddaję jej pałeczkę w kuchni. I tym to było mistrzostwo. Dawno tak mi nie smakował kurczakowo-indyczy rosół :D A później pierś z kurczaka z serem, ananasem i żurawiną plus buraki. Zdałam sobie dzis sprawę z tego, jak bardzo kocham  buraki. :D
  Ups, tata rozpija Waldka nalewką z czarnego bzu :P A ja żałuję tylko, że w tym roku ominie mnie grzaniec. Jedyny taki napój rozgrzewający, na jaki mogę sobie pozwolić to masala chai. I chyba wieczorem wyciągnę Waldka do herbaciarni Assam na imbryczek tego cudownego napoju. W domu też kiedyś robiłam, ale tam oni mają chyba jeszcze inny gatunek herbaty. I proporcje idealne. Ja sypnęłam za dużo imbiru i moja masala chai tak rozgrzewała, że wręcz troszkę piekła w język. Lubię, jak masala chai jest słodzona jedynie miodem, ewentualnie cukrem trzcinowym, bez białego cukru. Wiem, że wiele kawiarni teraz chce nieudolnie podrabiać oryginalną masalę, nazywając swój specyfik 'chai latte', ale z oryginałem ma to mało wspólnego. Jeszcze ostatnio dowiedziałam się, że np. w empik cafe robią to na bazie kawy, eeeeee..... Swoją drogą ciekawe, jak może smakować ten napój przyrządzony w Indiach przez tubylców :)W miarę jak robi się zimno, to coraz śmielej sięgamy po orientalne przyprawy, które ja uwielbiam szczerze mówiąc przez cały rok.  Cynamon, kardamon do herbaty, do kawy, imbir do różnych potraw. O, zapomniałam wspomnieć, że w Castoramie jest już cały asortyment świątecznych ozdób. Wiemy już z Waldkiem co kupimy. Lampki na zewnątrz, niebieskie z efektem 'flash' i girlandę do domu. Ja osobiście chyba drapnę jeszcze opaskę z rogami renifera :D A kartek świątecznych mam już 7. Coraz bliżej Święta :)
  

piątek, 15 listopada 2013

Kluski na parze i podboje kosmosu

Dziś zadałam sobie zadanie. Zrobić po raz pierwszy, własnoręcznie kluski na parze. Muszę powiedzieć, że mistrzynią w robieniu klusek jest mama Waldka. To jest majstersztyk! Są wielkie, mięciutkie, puszyste i rozpływają się w ustach. Nie ma porównania do takich ze sklepu. Nawet tych najlepszych, nie mrożonych, z firmy Henglein. Jakoś moja mama i babcia zawsze były na tyle leniwe, że akurat kluski na parze znałam tylko te gotowe, ze sklepu. Nikt nie odważył się zrobić ich od deski do deski w domu. A to wcale nie jest takie trudne :) Moje kluski właśnie sobie rosną już pół godziny. Na początku bałam się, że coś nie rosną, ale przed dwoma minutami, chyba dostały pożądnego kopa :D Potrzymam je jeszcze troszkę, w przepisie pisze, że mogą rosnąc do 50 minut. Zdecydowałam, że jak na pierwszy raz, zrobię je bez nadzienia, wolę nie zapeszać, bo może się okazać, że wcisnęłam za dużo dżemu, że powypływa, że nie urosną. Lepiej dmuchać na zimne. I tak u mnie w domu wszyscy twierdzą, że najlepsze są bez nadzienia, za to na górę można dać wszystko co się chce. Cukier, roztopione masło, dżem, nutellę, cynamon, kakao itp., itd. Ja akurat jestem fanką klusek polanych jogurtem plus na to dżem domowej roboty, akurat u mnie wszystkie domowe dżemy już zjedzone. Pozostaje jedynie kupny :P Ale mam już pomysł na dżem zimowy. Pomarańcza z imbirem. Czekam tylko na wysyp tanich i naprawdę dobrych pomarańczy. Nie wiem czemu niektórzy ludzie, jak robią dżem, to wychodzą z założenia, że można do niego wrzucić tzw "psiory", czyli owoce, które w stanie surowym nie nadaja się za bardzo do jedzenia. I mam wrażenie, że z takiego założenia wychodzą niektórzy producenci dżemów sklepowych. Ja, gdy robiłam po raz pierwszy dżem z truskawek, wzięłam 2 kilo najlepszych, najaromatyczniejszych truskawek czerwcowych, naszych polskich, jakie znalazłam w warzywniaku w przejściu podziemnym przy placu Chrobrego. Owoce mają tam naprawdę świetne. I opłaciło się, bo dżem wyszedł prawdziwie krwistoczerwony, a kawałki truskawek nie wyglądały, ani nie smakowały jak takie rozgotowane z kompotu :P Jak otworzyliśmy pierwszy słoik, chyba były wtedy naleśniki to zapach tych truskawek wypełnił całą kuchnię :D Na drugi dzień, akurat jak byłam na mieście znowu poszłam w to samo miejsce po truskawki, tym razem z zamiarem zjedzenia na surowo i powiedziałam pani sprzedawczyni, że te truskawki są genialne, a dżem to już w ogóle :D Tak mi się jakoś zebrało na wspomnienie lata :)
   Dzisiaj rano wyciągnęłam z mojej półki przepastną księgę "Encyklopedia Guinessa". Zaczęłam się zaczytywać w dział o naturze wszechświata i podbojach kosmosu :) Księga waży chyba z 5 kilo i w moim domu jest od kiedy pamiętam. Jako dziecko uwielbiałam studiować dział "organizm ludzki". Potem przyszła zajawka na "Sztuki Wizualne", "Muzyka i Taniec" a później "religia i filozofia". Szczera będę jak powiem, że ta książka jeszcze w czasach gimnazjum i szkoły średniej przydała mi się bardziej niż niejedna strona w wikipedii. Ciekawe, czy kiedyś uda mi się przeczytać całą :).  Tak samo stwierdziłam, że chciałabym kiedyś, chociaż raz w ciągu całego życia przeczytać całą Biblię. I Stary i Nowy Testament. Hmmm, może postanowienie na nadchodzący rok ? Albo chociaż na długie, zimowe wieczory.

czwartek, 14 listopada 2013

Pieseł internauta i taaakie tam :)

Dziś zamiast mnie bloguje mój pieseł :P Nie, no, po prostu uciął sobie drzemkę przy laptopie, jak tylko wyszłam na chwilę do łazienki. Pewnie chciał sobie sprawdzić dog-fejsa. To zwierzę jest tak uparte, czasem wredne i denerwujące, ale zarazem tak kochane, że za każdym razem ta jego śpiąca mordka niesamowicie mnie rozczula. Wczoraj niechcący go kopnęłam, to kilka razy go przepraszałam, chyba mi już wybaczył :)
  Chciałam zrobić taki wpis, trochę ciekawostkowy, trochę zupełnie z innej beczki, misz-maszowy. Ciekawostka nr 1. : Wiecie, że Waldek śpi bez poduszki ? Dla mnie to od początku strasznie dziwne, bo ja zawsze muszę mieć wysoko pod głową, poduszka + jasiek bo inaczej nie zasnę, a on praktycznie od zawsze - całkowicie na płasko. Ponoć to dobre dla kręgosłupa.
   Następna ciekawostka: Waldek nie cierpi curry, a ja je uwielbiam i zawsze jak przygotowuje coś z kurczakiem, to staram się to curry jakoś skrzętnie przemycać, maskować, albo dosypywać w małych ilościach. Chciałam ostatnio zrobić 'tikka masala' taka potrawkę indyjską, typowo curry, ale chyba sobie daruje. Chyba, że zrobię ją tylko dla siebie w niedzielę, jak Waldi i rodzice będą jedli schabowe. Kiedyś nadmieniałam, że nie jem wołowiny, wieprzowiny, dziczyzny, ogólnie czerwonego mięsa.
   Kolejną rzeczą, nad którą się teraz zastanawiamy jest kupno pewnego sprzętu kuchennego. Mianowicie blendera. Stary spalił się podczas miksowania zupy :( No i mamy dylemat, bo nie wiemy kompletnie jaki wybrać. Mamy upatrzone trzy modele : Zelmer, Bosch i Kenwood. Jak narazie jestem za Zelmerem, bo miałam okazję używać kiedyś takiego u rodziców Waldka, jak robiliśmy tam ciasto. Moim zdaniem chodzi jak rakieta, ma świetne ostrze ze stali nierdzewnej i dużo innych końcówek w zestawie, m.in. kruszarkę do lodu. Ale na ceneo znaleźliśmy Boscha, który ma większą moc, a jest tańszy niż Zelmer. Mamy odkurzacz Bosch'owski i bardzo sobie go chwalę. Równoczesna alternatywą dla Boscha jest Kenwood Triblade, który znowu ma lepszą, bardziej ergonomiczną głowicę i większe ostrze. Trzeba więc będzie odwiedzić jakiś dobry sklep RTV i się w końcu zdecydować. Stwierdziłam, że musimy go kupić przed Świętami, bo Wigilii bez zupy-krem z leśnych grzybów sobie nie wyobrażam. Chyba tajemnicą jej smaku jest właśnie to, że jest zblendowana i kremowa :)
  Disiaj robię zupę pieczarkową i muszę do zmiksowania posłużyć się starym, wielkim mikserem, który jeszcze nawet nie wiem czy zadziała, no ale zobaczymy :)
  A zajęcie na dzisiejszy dzień ? Zaczynam produkcję kartek świątecznych :D W tym roku postanowiliśmy, że wszystkie kartki, które będziemy wysyłać rodzinie i znajomym  będą robione ręcznie. Efekty mojej pracy na pewno sfotografuję :) Mam ochotę się z tym pobawić, trzeba zacząć podkręcać przedświąteczną atmosferę :D

Chce się żyć...

Nie wiem od czego zacząć, bo dalej jestem tak niesamowicie poruszona tym, co zobaczyłam wczoraj na srebrnym ekranie. Spróbuję zacząć od początku. We wtorek wpadłam na pomysł wybrania się z Waldkiem do kina. Skorzystaliśmy z promocji w Cinema city - "Tanie środy", bilet w cenie 14 zł. Jak dla mnie to jest normalna cena, jaka powinna być codziennie za bilet do kina, no ale nie o tym chciałam. Zobaczyłam w internecie zwiastun filmu "Chce się żyć" i widziałam jedno. Muszę go zobaczyć. Najtrudniej jednak było przekonać Waldka. Nie lubi dramatów, a tym bardziej trudno było go przekonać, bo film jest polski, a ludzie błędnie myślą, że wszystkie polskie filmy to dno. W ogóle z naszym dogadywaniem się w sprawie filmów zawsze jest problem, bo Waldek uwielbia kino typu "Transformers", "Avengers", "Spiderman", "Ironman"... Mnie szczerze mówiąc takie filmy działają na system i zazwyczaj po półgodzinie zasypiam. No, ale udało się go przekonać. Już w połowie filmu, kiedy odwróciłam się na moment, by popatrzeć na Waldka, zobaczyłam, że ma w oczach łzy... Ja miałam je również, praktycznie przez cały czas. Muszę powiedzieć, że ten film jest więcej niż dobry. Może nawet "za dobry", bo zaraz po jego zakończeniu, na napisach końcowych, nikt nie wstał. Wszyscy byli zbyt mocno wbici w fotele. Pierwszy raz zobaczyłam taką reakcję ludzi. Zazwyczaj jak film się skończy, wszyscy są już objedzeni popcornem, nachosami, opici colą, podrywają swoje zasiedziałe tyłki z foteli, zostawiając jak najszybciej cały syf wokoło do posprzątania obsłudze kina. Po drodze przekrzykują jeden drugiego, komentują film, wydurniają się i tak dalej. Tym razem pierwszy raz byłam świadkiem, że ludzie z kina, dosłownie wszyscy jak leci wychodzili milcząc i płacząc, do tego ze spuszczonymi głowami.... Nie będę tutaj opisywała fabuły filmu, bo nie w tym rzecz. Uważam, że jak ktoś chce fabułę poznać, to sam powinien go zobaczyć. Powiem więcej. W programie nauczania, szczególnie szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych ten film powinien zawitać jako obowiązkowy do obejrzenia. Każde rozwrzeszczane gimbazjum i lic(bazjum)eum powinno grzecznie w parach tuptać pod opieką swoich psorków do kina na ten właśnie film. I powinni zaraz po tym filmie iść do domu, mieć czas na pozbieranie się do kupy i refleksje, a na następny dzień, na godzinie wychowawczej - pogadanka i dyskusja na temat filmu, a na zadanie domowe z języka polskiego - wypracowanie, recenzja filmu. Ciekawe, co młodzi, oświeceni przedstawiciele młodego pokolenia mieliby do powiedzenia....
   Film ten jest po prostu szczery do bólu. Pokazuje życie ludzi intelektualnie niepełnosprawnych bez ogródek, bez ubarwiania, to nie jest hollywoodzka historia, która zawsze cudownie się kończy. To ponad półtorej godziny patrzenia z bliska na cierpienie człowieka. Na tragiczny los, który mógłby się przydarzyć każdemu z nas. To los człowieka, jakich jest masa, ale nasze społeczeństwo pragnie takie jednostki albo wyeliminować, albo zamieść "pod dywan" i udawać, że tacy ludzie nie istnieją....
   Waldek popłakał się podobno 4 razy. Ja płakałam praktycznie przez cały film i jeszcze długo po.
To jest film z serii takich, które powinien obejrzeć każdy. Bardzo wzruszona i wręcz "przybita" tym co zobaczyłam, szczerze polecam.

środa, 13 listopada 2013

system ....

Czasem zastanawiam się, czy przypadkiem nie mieszkam w jakiejś jaskini, czy lesie..... Mam wieczne problemy z łączem internetowym, a specem nie jestem, więc muszę sobie radzić rękami i nogami, żeby być online :P Internet mam bezprzewodowy, z sieci T Mobile. Router jakiś chiński i w nim chyba jest pies pogrzebany, bo albo wyświetla komunikat "przekroczony limit czasu połączenia" kiedy włączam laptopa, albo łączy laptop z routerem, ale router z siecią już niekoniecznie, pomimo, że na wyświetlaczu pokazuje 3 kreski zasięgu w sieci 3g.... Chyba jest w nim jakiś szatan. Ale dzisiaj mnie oświeciło. Mogę przecież skorzystać z funkcji "hotspot osobisty" w Iphonie, a limitu transferu danych i tak miesięcznie nie wykorzystuje, a ciągnąc wifi z iphone'a - działa bez zarzutów.
Update - sprawdziłam na stronie, że mam aktywowaną taryfę internet non-stop, także problem się rozwiązał :) Ale przyznaję, że te wszystkie systemy telekomunikacyjne, płatnościowe, bankowe, ta cała papierologia, to jest dla mnie czarna magia ..... Faktury, rachunki, to wszystko .... Ja się dziwię, jak ludzie się co miesiąc w tym wszystkim odnajdują.... Do każdej faktury musi być milion różnych kruczków-druczków, gwiazdek w umowach i innych tego typu pierdół. A już rzeczą, której szczerze nienawidzę i po prostu zawsze się w tym gubię jest płacenie faktur przez internet ....... Jakby nie można do cholery jasnej w niektórych firmach na własne żądanie przejść spowrotem do tradycyjnego rachunku, który przychodzi pocztą.... Akurat w TMobile nie ma z tym problemu, bo tą usługę akurat u nich można w każdym momencie włączyć, lub anulować, ale np. w Oragne już sprawa wygląda inaczej. Jak podpisałeś człowieku umowę, to musisz płacić przez internet i już :/ Tak samo, może jestem nienowoczesna, ale nienawidzę płacić kartą kredytową. Już kilka razy miałam problemy z kartą. A to wszystkie bankomaty w mieście szlag trafił, a to akurat kart z mojego banku w jednym dniu terminale nie obsługują, a tu jeszcze coś innego. A internetowego dostępu do konta bankowego, jak nie miałam, tak nie mam..... Bo nie da się załatwić tego normalnie, przy okienku, tylko dzwoni szię na infolinię, podaje jakieś hasła-srasła i .... no po prostu paranoja :P Nie wszystko elektroniczne znaczy lepsze, system w każdej chwili może nawalić, co zdarza się jak widać dość często. Albo ja jestem na to za głupia, albo po prostu te systemy działają niepoprawnie w naszym kraju :P W każdym razie wolę kasę w portfelu i rachunek z poczty, wszystko czarno na białym :)

poniedziałek, 11 listopada 2013

No i po długim weekendzie ...

Minął szybko, jak to weekendy. Dobrze, że Waldeł zdążył sobie jako tako wypocząć, widać to po nim. Już nie chodzi rozdrażniony i niedospany taki jak przed weekendem. Bo w pewnym momencie zaczął już działać mi na nerwy :P No, ale wiem, że to uroki jego pracy.  Byliśmy dziś w Czechowicach. Taka wspólna posiadówka z naszymi rodzicami. Nawet dziwie się, bo panowie wypili "flaszkę' a Waldek ze swoją słabą główką nie jest nawet wstawiony. A ostatnio po wypiciu jednego piwa kimał na stojąco :P To obrazuje jak bardzo wypoczynek jest człowiekowi potrzebny. Sama wiem to po sobie. Zauważyłam, że nie mogę teraz długo stać, np. przy kuchni. Dzisiaj, tak samo jak i wczoraj spadło mi ciśnienie i czułam się jakby w ogóle mnie nie było ..... Niezbyt przyjemne, ale cóż. Trzeba się oszczędzać, to po pierwsze, pozatym mama mnie uświadomiła, że MUSZĘ dać sobie odpocząć. Muszę czasem wrzucić na luz i gdy tego potrzebuję po prostu się położyc i nieaz nawet przespać godzinkę czy dwie w ciągu dnia. Problem w ty, że ja cały czas lubię coś robić, lubię być w ruchu. Nie cierpię tak się "zapyzieć" i wmawiam sobie, że wszystko mogę zrobić. Tu posprzątać, uszykować przez dzień obiad, jeszcze pozmywać, nastawić pranie i jeszcze jechać samochodem po zakupy, czy gdzieś tam wieczorem. Zauważam, że czasami po prostu mam mniej siły i trzeba sobie dać na luz. To samo odczuwam jak jestem siedem godzin na zajęciach w szkole. W sobotę urwałam się wcześniej, bo czułam, że zaczyna doskwierać mi zmęczenie, boleć głowa, a jeszcze muszę dojechać sama samochodem do domu. Wiem, że moje serce pompuje teraz "za dwóch" i zaczynam to odczuwać. Najlepsze jest to, że absolutnie codziennie, około godziny siódmej czuję, jakby ktoś wyjął mi baterie. No cóż, moje baterie muszą teraz napędzać dwa organizmy :) Ale nie jest źle. Naprawdę myslałam, że te wszystkie "ciążowe dolegliwości", którymi tak straszą to jakaś makabra, a tymczasem nie jest wcale jakoś dużo gorzej niż przed ciążą. Wcześniej też miewałam takie różne zmiany samopoczucia, spadki ciśnienia, czy bóle głowy. Wszystko jest do przeżycia i jestem spokojna, póki na badaniach nie wychodzą żadne nieprawidłowości. Nawet z ciśnieniem okazało się, że tak się może dziać. Zę gorzej byłoby, gdybym miała nadciśnienie, a spadki się zdarzają. Najczęściej pomaga na nie lekka kawa i kawałek czekolady :) Na dziś tyle, kładziemy się spać, bo jutro Waldeł znowu nie będzie mógł się zwlec z łóżka. Dobranoc :)

niedziela, 10 listopada 2013

Roczek za nami! I sukces Imaginarium :)

Mamy dzisiaj szczególny dzień. Naszą pierwszą rocznicę. Aż trudno sobie wyobrazić, ile przez ten czas się zmieniło. Nigdy nie pomyśleliśmy, że w ciągu roku dojdziemy do etapu, do którego niektórzy dochodzą dłuuuugimi, żmudnymi latami, mówiąc, że przecież trzeba się poznać, "dotrzeć" i tak dalej :) Tak mi się zdaje, że my już chyba od początku byliśmy "dotarci" :p Chociaż jeszcze raz podkreślam, że to nie jest tak, że różowo jest 24 na dobę siedem dni w tygodniu. Podejrzewam, że sprzeczamy się równie często co inne pary, albo nawet i częściej. Tzn częściej ja wybucham, a Waldek mnie uspokaja. Ale każdą przeszkodę trzeba starać się pokonać. Dzisiejszy wieczór był bardzo symboliczny. Pojechaliśmy do Węgierskiej Górki, tam gdzie Waldek zabrał mnie dokładnie rok temu, na drugiej randce i po raz pierwszy pocałował. Tę datę, 10 listopada uważamy więc za umowną datę rozpoczęcia związku. Upiekłam na dzisiejszą okazję tartę Creme Brulee. Nie miałam pojęcia jak to się robi i byłam pełna obaw, ale dzisiaj chyba jakieś dobre siły nade mną czuwały, bo wyszła przepyszna ! :) Taki smak waniliowego budyniu na kruchym cieście, ze skarmelizowanym cukrem trzcinowym na górze .... :) Chciałabym, aby każdy nasz kolejny wspólny rok był lepszy od poprzedniego. I ta myśl, że kolejną rocznicę będziemy obchodzić już tak w pełni we trójkę :) No rok temu, w życiu byśmy o tym nie pomyśleli. Dostałam także bukiet tulipanów i  - Piccollo ! :D Wznieśliśmy więc bezalkoholowy, wiśniowy toast :D Były jeszcze dwa symboliczne prezenty. Zawieszka w kształcie serduszka i malutka kłódeczka z napisem "Iskierka". Doczepiliśmy ją do naszej wspólnej kłódki na moście w Węgierskiej Górce :) To miejsce jest dla nas takie ważne i w ogóle jest fantastyczne, że będziemy tam przyjeżdżać razem z Iskierką. Szczególnie w lecie jest tam naprawdę super.
  Kolejna fajna sprawa miała miejsce wczoraj. Nasi znajomi z zespołu Imaginarium brali udział w Beskidzkim Przeglądzie Muzycznym Rock& Blues. Specjalnie urwałam się wczoraj wcześniej ze szkoły, żeby ogarnąć w domu i na 17 pojechaliśmy na koncert. Zrobiłam nawet transparent z wielkim napisem IMAGINARIUM i... chyba pomógł, bo wygrali :) Z całym szacunkiem, ale moim zdaniem ich występ naprawdę zmiótł pozostałe zespoły :) Chłopaki dali z siebie najwięcej, bawili się muzyką, mieli najlepszy kontakt z publiką i z daleka widać i słychać było, że naprawdę kochają grać, a rock'n'rolla mają we krwi :D Fajnie było im towarzyszyć, zamienić słowo, bo naprawdę równi z nich goście i wróżę i życzę światowej kariery ;) Brawo !
   Jutro też wolne,  Waldek korzysta z zasłużonego długiego weekendu i nadrabia zaległości w spaniu. Mnie jakoś już powoli zaczyna przyciągać łóżko :P Miałam ambitny plan jechać w nocy po mamę, bo bawi się na imprezie ze znajomymi z pracy, ale do tego czasu napewno będę się już przewracać na drugi boczek :P W razie czego mówię - dobranoc :) Spokojnych snów i miłej dalszej części długiego weekendu :) 

piątek, 8 listopada 2013

Pech .. ?

Ostatnio Waldka chyba prześladuje jakaś zła passa. Zaczęło sie od przygody jak jechał do pracy, roboczym samochodem a ten zaczął się palić. Mieli niezłą przygodę z gaszeniem, ale udało się, z pomocą trzech gaśnic. Potem starocia odwieźli na lawecie i może jeszcze coś z niego będzie. Potem pożar,  który odbił się głośnym echem w całym Bielsku,  miał miejsce na przeciwko siedziby jego pracy. Przypomnę, że na wszystkich zdjęciach Waldkowe auto było na pierwszym planie, bo zaraz obok niego akcję prowadził wielki wóz strażacki. Uśmialiśmy się z tego, ale dobrze, że od fabryki laminatów nie chwyciła się ich baza, ani samochód. Waldek na szczęście w tym czasie zdążył już wyjechać w teren, więc nie było nikogo z pracowników przy pożarze. W ten sam dzień przydarzył im się jeszcze jakiś problem z kablem w pracy i pół Andrychowa było bez prądu :P Zła passa przypomniała o sobie znowu przedwczoraj. Akurat siedziałam w salonie, oglądałam filmy dokumentalne na Youtube, najpierw o Czarnobylu, potem o więzieniach w Ameryce i ludziach skazanych na smierć, na koniec o śmiertelnych wypadkach. Już zaczęło mi się przysypiać, a tu nagle telefon. "Yyyyy, no kochanie, ja będę trochę później, bo yyyyy, no.... Ktoś mi puknął w tył samochodu ..." I mówił to takim głosem jak gdyby nigdy nic. Ja po dwóch sekundach byłam zerwana na równe nogi, zaraz się ubrałam i pojechałam z mamą na miejsce stłuczki. Tuż za Biedronką na Leszczynach, czyli ok. 2 kilometrów od domu .... Oczywiście przez telefon uspokajał mnie i mówił, ze oczywiście "nic się nie stało", ale musiałam to osobiście sprawdzić. Na całe szczęście faktycznie, nikomu nic się nie stało, stłuczka z winy kolesia, co jechał za Waldkiem. W aucie tylko pęknięty plastik i zderzak, więc uszczerbki "kosmetyczne", ale tamten koleś rozkwasił sobie oba przednie reflektory. Spisali oświadczenie, Waldek ma dostać kasę na naprawę z ubezpieczenia tego gościa, wyklepie się i będzie po sprawie. Na szczęście, ale oczywiście musiałam się przestraszyć. Zresztą dziewczyna tamtego gościa zareagowała tak samo, bo też stała na miejscu zdarzenia cała zapłakana. Echh, faceci. Jeszcze raz mi Waldek powie, że "jeżdżę jak baba" ... Dzięki Bogu mnie się jeszcze nie przydarzyła żadna stłuczka, i niech tak zostanie. Wczoraj też jeszcze podżyłam swoje, bo zasnęłam sobie rano, jak Waldek pojechał, a tu nagle dzwoni jego telefon. Okazało się, że zostawił go w domu, a ja po rozmowie z jego kolegą z pracy, nie wiedzieć czemu wywnioskowałam, że Waldek nie dojechał jeszcze do pracy i nie można się z nim skontaktować. Jak się już dobudziłam to zadzwoniłam do tego kolegi jeszcze raz i się okazało, że Waldek w pracy jest, tylko szuka wszędzie telefonu, a telefon w domu.... Mam nadzieję, że już dzisiaj będzie spokój z różnymi głupimi sytuacjami, a mój Misio się ogarnie. Ale to roztargnienie może przez nadmiar pracy, może przez trzy ostatnie robocze soboty. Musi sobie odpocząć, odstresować się, napić się piwka i się wyluzuje :)
Z tym, że akurat sytuacja z palącym się autem i ta stłuczka to nie była jego wina, tylko ewidentny pech. Ale to też oznaka, że trzeba oderwać się i odpocząć trochę :) W sobotę jedziemy do Wilkowic na koncert naszych znajomych z  kapeli Imaginarium, w niedzielę - śpimy do oporu, to pewne, a w poniedziałek spotykamy się wszyscy razem z naszymi rodzicami w Czechowicach.
   Niedziela będzie dla nas wyjątkowa. Mamy pierwszą rocznicę !!! Boże, kiedy to zleciało ... A ile się przez ten rok pozmieniało, to nigdy bym nie pomyślała. Rok temu, jak się poznaliśmy, nie spodziewałabym się, nie śmiałabym nawet marzyć o tym, że za równy rok będziemy już razem mieszkać i spodziewać się dzidziusia. Jak wszystko się niesamowicie zmienia.... A tak się bałam tej przyszłości. Rok temu bałam się głupiej matury, bałam się, że nie skończę szkoły, że nie dam rady, że prawa jazdy też nie zrobię, że tak jak gadają wszyscy, nasz związek się rozpadnie, bo wszyscy mądrzejsi.... doskonale pamiętam, jak zaczęliśmy ze sobą być, wszyscy nagle stali się ekspertami od związków. "Eeee, za szybko, nie narzucaj mu się" "Po dwóch tygodniach powiedział, że cię kocha? nie wierz mu!" "Na trzecim spotkaniu zaprosiłaś go do domu ? Wystraszy się i cię zostawi!" No, ale już wtedy się przekonałam, że gadanie jest tylko gadaniem, a liczy się to co oboje do siebie czujemy i do czego zmierzamy. Jeszcze raz powiem, że nie mogłabym sobie wyobrazić lepszego czasu i miejsca, niż to, w którym jestem teraz w swoim życiu. Pomimo, że czasami są problemy, że czasami nie  możemy się dogadać, czy to między sobą, czy to z rodzicami, czy to w sprawach zwykłych, czy bardziej skomplikowanych, to zawsze wspólnie dajemy radę. Ze dwa dni temu Waldek mi powiedział "Widzisz, jak już rok ze sobą wytrzymaliśmy, to dalej też wytrzymamy" :) I to cieszy. Nawet kiedy ja miałam jakieś wątpliwości, co do naszego związku po różnych kłótniach, bo miałam, to on koniec końców zawsze je rozwiewał. Wiem, że nigdy nie pozwoliłby mi odejść, ani sam by tego nie zrobił. Mam wrażenie, że nawet, gdybym go chciała wyrzucić i wymazać ze swojego życia, on by i tak jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze próbował do mnie wrócić, aż by się mu w końcu udało :) Bo jak dwoje ludzi jest sobie pisanych, to nie ma żadnej siły, która by mogła ich rozdzielić :)

środa, 6 listopada 2013

Pierogowa masakra ...

Ale miałam wczoraj dzień.... Wymyśliłam sobie, że zrobię pierogi, duuuużo pierogów. Miałam dużo własnoręcznej konfitury jabłkowej z cynamonem, która wyszła ciut za słodka i na kanapkach nikt nie chciał jej jeść, ale za to świetnie sprawdziła się na przykład jako nadzienie do naleśników, w towarzystwie białego sera. Pomyślałam, że do pierogów też będzie niezła. Zmieszałam ją więc z półtłustym twarogiem, jajkiem i sparzonymi rodzynkami. No nadzienie było naprawdę bardzo dobre. Zabrałam się za wyrabianie ciasta. I strzeliłam sobie totalnego samobója.... Dodałam do ciasta za dużo wody, pozatym zamiast oleju - oliwę z oliwek i ciasto wyszło rozciapciane .... No, dobra, pierwsze koty za płoty. Kierunek - kosz. Zrobiłam nastepną porcję, tym razem z olejem i mniejszą ilością wody. Ciasto całkiem ok. Ale mój nastepny błąd - zamiast układać pierogi jeden po drugim na płaskiej tacy, wrzucałam jeden po drugim do michy i się posklejały ..... No masakra ! Wkurzyłam się nie na żarty, bo ze wszystkim paprałam się 3 godziny.... Następna porcja do kosza. Zrobiłam trochę jak Gordon Ramsay, jak sie wkurzy bo ciepłam tym ciastem o podłogę.... Łzy w oczach, bo tyle roboty na marne i zostało mało farszu :( No to wysyłam tatę jeszcze po ser do sklepu, biorę resztę rodzynek i ostatnią porcję robię z samym serem i rodzynkami .... Miałam już totalnie dość... Waldek zdążył wrócić z pracy a tu wszędzie ciasto. Na moje twarzy, spodniach, we włosach i w całej kuchni ;p Uzbierałam jednak w sobie resztkę sił i ostatnia porcja wyszła w końcu dobrze. Na tackach leżały w końcu równiutkie pierożki. No to gotujemy. Polać masełkiem ? O kuuuuurde, nie mamy masełka... Ale mamy naturalny jogurt, miód, cynamon, dżem wiśniowy i jogurty owocowe. Nieszczęsne pierogi się ugotowały i o dziwo - żaden się nie rozpadł ! Wow. Nakładamy na talerze. Ja swoje polewam naturalnym jogurtem, potem troszeczkę miodem, na koniec posypuję cynamonem, ledwo żywa ze zmęczenia próbuję i .... Niebo w gębie !!! Ten smak mi wynagrodził te poprzednie porażki z ciastem :) Nareszcie ... Ale były naprawdę dobre. Po obiedzie tata mówi do mnie : "Gratuluję, przechodzisz dalej" A ja się pytam czy nie muszę "oddać fartucha":P Nie, fartucha nie oddałam :D
Dobrze, że przydarzyło mi się takie coś teraz, przynajmniej wiem, czego nie zrobić robiąc pierogi na święta. Każde doświadczenie nas czegoś uczy ... :) 

wtorek, 5 listopada 2013

Druga fotka Iskierki

Wrzuciłam wczoraj na instagram i facebook, wrzucam również tutaj. Drugie w życiu zdjęcie naszego Dzieciątka :)

Tak jak liczyłam, 9 tygodni minęło, zaczynamy 10. Maleństwo ma (nie licząc nóżek, bo są podkurczone i skulone jak u żabki ;p) niecałe 3 cm. Dwa tygodnie temu miało niecały centymetr. Ale progres! W ciągu dwóch tygodni się "potroić" :D Serducho bije pięknie, ale najpiękniejszy był moment, jak w trakcie badania Kruszynka zaczęła się ruszać :) I to całym swoim małym ciałkiem, dała nam piękny popis swoich umiejętności.  Szkoda tylko, że jeszcze nie mogę tego poczuć. Przynajmniej miesiąc będę musiała poczekać, może trochę dłużej. Waldek powiedział mi, że przez to chciała nam powiedzieć "Patrzcie jaka jestem duża i co już umiem!!" Mieliśmy łzy w oczach jak to zobaczyliśmy.
   Nawet usłyszałam od pana doktora, że bardzo ładnie wyglądam :) Ja tam różnicy nie widzę specjalnej, no ale nie zaprzeczyłam :D Kolejna wizyta za dwa tygodnie. Dostanę skierowanie na badania prenatalne. Zapewne słono kosztują, ale wiem, jakie są pomocne i nieraz ratują maluszkom życie. No i mam już założoną kartę ciąży. Muszę się pilnować, żeby z moim szczęściem jej nie zgubić, bo to teraz mój najważniejszy dokument ;)  Jestem szczęśliwa, serio, bo to bezcenne widzieć swoje dziecko jak się prawidłowo rozwija, zobaczyć jego pierwsze ruchy, słyszeć bicie serca. Przede wszystkim teraz to już chyba na dobre kamień z serca, bo znowu się przekonałam, że wszystko z nami OK. Ja mam w sumie tylko lekki niedobór żelaza, ale to dlatego, że nie jem czerwonego mięsa, a w ciąży taki niedobór bardzo często się zdarza. Lekarz zalecił mi w takim razie dużo szpinaku i buraczków. Jak dla mnie bardzo ok :)

poniedziałek, 4 listopada 2013

Wczoraj było popołudnie zakupowe. Wybraliśmy się razem z Waldkiem na misję - facet kupuje spodnie .... Misja była wyczerpująca, ale zakończona sukcesem :D Stwierdziłam, że mój ukochany z wybieraniem sobie ciuchów to jest "gorszy niż baba",  bo kompletnie nie mógł się zdecydować. Na początku był uparty, bo szukał tylko dżinsów "skinny" lub "slim fit", ale szybko zorientowaliśmy się, że takie dżinsy szyją chyba tylko dla mizerniutkich gimnazjalistów z chudymi nóżkami :P Następny fason spodni, który się nam obojgu podobał, to tzw "camele", jednak w większości sklepów były takie spodnie, ale przyozdobione takimi beznadziejnymi szelkami na guzikach, albo miały krok w kolanach... No tak, doszłam do wniosku, że chyba sieciówki chcą wszystkim wmówić, że każdy z nas musi być super-feszyn-hipsterem, a normalnych prostych gaci - ni widu ni słychu. Ale w końcu się udało. Muszę powiedzieć, że oboje bardzo lubimy sklep Diverse ;) Normalne, codzienne ciuchy, bez feszynowego zadęcia, wygodne materiały i przystępne ceny.  No i udało się wybrać jedne ciemne dżinsy i jedne proste, jasnobrązowe camele. Na te dżinsy trochę kręciłam nosem, bo kolor strasznie ciemny, ale mówię mu "Twoja kasa, twój tyłek, noś co chcesz" :P Bez sprzeczki podczas całych zakupów się nie obyło, wkurzyłam się trochę jak Waldek zaczął krytykować co drugą rzecz, która mi się podoba, ale odetchnęliśmy chwilę w aucie, poszliśmy na lody i konflikt się załagodził.
Widzieliśmy także jedne słodkie kapcie dla Iskierki, w których się absolutnie zakochałam. Zielone w kształcie żabek. Takie kochane :) Ale narazie nic nie kupujemy, nie zapeszamy. Ustaliliśmy, że najwcześniejszy termin, kiedy zaczniemy kupować coś dla Maleństwa, to okres Bożego Narodzenia. Będę w końcówce czwartego miesiąca, największe zagrożenie już powoli mija, bo z końcem pierwszego trymestru mija największe ryzyko poronienia. Cieszę się, bo jest już bliżej niż dalej. Dzisiaj zaczynamy 10 tydzień :) A jeszcze niedawno był trzeci. Wow, faktycznie czas płynie bardzo szybko :) Bardzo niewygodnie siedzi mi się na przykład z założoną nogą na nogę, bo zaczynam czuć, że po prostu gniecie mnie to w brzuszek. Rośnie ślicznie i fajnie go widać jak mam ubrane legginsy i bluzkę przywierającą do ciała. Ostatnio mama kupiła mi taką śliczną, fioletową, ciążową bluzkę z bocianem niosącym becik z dzidziusiem :D
   Jeszcze dwa dni laby i zaczynam praktykę. Dzięki Bogu, że tylko 140 godzin. Muszę je "wyrobić" do końca kwietnia, chociaż realnie mam nadzieję, że uda mi się tak poukładać godziny, żeby zamknąć to wraz z końcem roku. Ciekawe, co mnie tam czeka ....
   A dziś, tak jak wspominałam wcześniej, idziemy do lekarza. Oczywiście jak zawsze mam lekkie obawy, ale jestem już spokojniejsza. Cieszę się, że zobaczę Iskierkę i będziemy mieć kolejną fotkę :) Ciekawe co tam u niej słychać :)

niedziela, 3 listopada 2013

Odkurzanie płytoteki, świat snów

Mamy niedzielne popołudnie i właśnie z całych sił wzięło mnie na przejrzenie mojej płytoteki. Biorę moje największe skarby, "odkurzam'" i czuję się jakbym odbywała podróż w czasie. Na pierwszy ogień Manic Street Preachers. Zespół z tak niesamowitą i ciekawą historią. Światopogląd tak kontrowersyjny, jednak tak kuszący by poznawać go poprzez utwory tej grupy. Szkoda, że ta formacja nie odniosła sukcesu w naszym kraju, jednak wiadomo, czego u nas się słucha. Czegoś co często nie przypomina nawet muzyki.... Przypomina mi się czas, kiedy to ponad rok temu odbyłam podróż "śladami Manics" do Cardiff. Jakie to było niesamowite przeżycie :D Właśnie jedną z najwspanialszych rzeczy,  jaką się ma, gdy jest się "młodym i głupim" to właśnie bycie fanem. Pamiętam jak ubierałam się w panterkę, tak jak Manics na początku kariery. Jaka to była zabawa, to upodabnianie się, to identyfikowanie z nimi. Słuchałam ich na przemian z Jimmy Eat World, jednak Jimmiego uwielbiałam tak z rok wcześniej i trochę inaczej się to objawiało ;p Byłam zakochana na zabój w Jimie Adkinsie i był on dla mnie wzorem cnót męskich, podczas, gdy Manicsów kochałam wyłącznie za muzykę, za kreatywność, za oryginalnośc i za tą umiejętność pozostania sobą, chociaż na przestrzeni lat, z każdym albumem zmieniał się ich nurt muzyczny. Chciałam przypomnieć takie najbardziej znaczące sytuacje, które były związane z twórczością tych zespołów. Jedna i najdziwniejsza z nich dotyczy Manics, podróży i świata snów, i jest jak dla mnie całkowicie odjechana :)
   Był luty, rok chyba 2011. Miałam następnego dnia wyjeżdżać z tatą do Anglii na kilka dni, bo tata miał tam zaległe sprawy związane z pracą. Ich załatwienie miało zająć kilka dni, a jako, że ja miałam ferie, mama wspaniałomyślnie wysłała mnie z tatą trochę w roli "tłumacza". I pamiętam, była noc przed wyjazdem, a mnie przyśnił się najbardziej pokręcony sen w życiu. Śniło mi się, że byłam na jakiejś wielkiej imprezie, na której DJem była moja nauczycielka z liceum z informatyki (sic!). Ale głównymi gośćmi na tej imprezie były człekokształtne stwory, które teraz porównałabym trochę do Zarazy z Halo, ale ich wygląd był jednak nieco inny. Były wysokie, łyse, miały szarą skórę, wielkie głowy, długie i chude kończyny i wielkie brzuchy. Wygladały obrzydliwie, ale wcale na początku nie były groźne, wręcz przeciwnie, bawiły się razem z nami na imprezie :D Pamiętam, w śnie ktoś mi powiedział, że to zmutowani ludzie, a mutacja ta nazywa się "Mordena's Syndrome" czy coś w ten deseń, nazwy dokładnie nie pamiętam. W śnie był ze mną jeden kolega i jeszcze ktoś, ale nie pamiętam dokładnie kto. I nagle te mutanty zaczynają nas gonić, my uciekamy z tej imprezy po jakichś krętych schodach, zdjeżdżamy po wielkiej zjeżdżalni i tu nagle zatrzymuje nas jeszcze jeden stwór, ty razem jakby Gandalf z Władcy Pierścieni. No sen niesamowity, więcej szczegółów nie byłam w stanie zapamiętać. No dobrze, ale jaki to ma związek z Manics ? Już tłumaczę.
Rano musiałam wstać o 4 rano, ciocia zawoziła nas na lotnisko do Krakowa, bo lot mieliśmy wcześnie rano. Była bardzo sroga zima, śnieg walił jak szalony całą drogę, a ja, taka niedospana, kimałam na tylnym siedzeniu w aucie. Miałam na uszach słuchawki i słuchałam płyty Manics - Gold Against The Soul. I zaczęłam zasypiać, a tutaj jednocześnie słysząc muzykę zaczął śnić mi się ten sam sen z potworami. Mój mózg był w jakimś takim dziwnym stanie, że nie potrafiłam odróżnić, co jest snem, a co  nie. Przez ponad półtorej godziny drogi pozostawałam w tym dziwnym półśnie, a Gold Against The Soul leciała dalej, zapętlona na moim iphonie. I do dziś dzień, jak odpalam tę płytę i słyszę piosenki takie jak "Gold Against The Soul", "Nostalgic Pushead" czy "Symphony of Tourette" (ta chyba działa na mnie najbardziej) to widzę przed oczami te niesamowite stwory. I czuję się jakby znowu był luty 2011, jakbym znowu była na tylnej kapanie w samochodzie cioci, jakby znowu walił snieg bez opamiętania, jakbym znów za parę godzin miała znaleźć się w UK. Tak mocno się to zakorzeniło w moją pamięć, że chyba zostanie na zawsze.
  Jak to dobrze, że mam tendencję do zapamiętywania snów ze szczegółami :D

piątek, 1 listopada 2013

Oddalamy się ...

Tak sobie właśnie reasumuję wiadomości od różnych ludzi, rozważam je i trochę nad nimi myślę. No i wygląda to tak : ostatnio na ask'u jednego dnia dostałam dużo wiadomości, w których ludzie piszą, że jestem w jakimś stopniu ich autorytetem. Nigdy o takie coś nie zabiegałam, ale czytając takie słowa, naprawdę czuję się w pewien sposób dumna i bardzo mnie cieszy, że moje słowa nie idą w eter bezowocnie. Mam nadzieję, że może kiedyś dzieląc się swoimi przeżyciami będę w stanie w jakiś sposób komuś pomóc, badzo by mnie to cieszyło. Słowo "autorytet" to mocne słowo, i może nie czuję się z nim jakoś super pewnie, jest mi niezmiernie miło, gdy coś takiego uda mi się przeczytać.
Z drugiej strony, dwa dni później dostaję dosadną opinię, że dla kogoś innego jestem "dnem". To także bardzo mocne słowo, i z takim czymś chyba nikt nie czuje się do końca dobrze, niezależnie od tego jak odporny jest na krytykę. I zaczynam się zastanawiać co tak naprawdę może skłonić takiego człowieka do postawienia opinii o drugim, iż ten jest "dnem". Zaczyna mnie ciekawić, jakie wewnętrzne kryteria oceniania mają poszczególne osoby. Zachodzę w głowę, jak to się dzieje, kiedy część nazywa Cię autorytetem, a część dnem. To chyba prowadzi do niejakiego "wyśrodkowania". Coś takiego pokazuje mi i utwierdza w przekonaniu, że jestem najnormalniejszym w świecie człowiekiem, który wychodzi do świata ze swoim zdaniem i chce się nim podzielić, co w sumie budzi zupełnie naturalne i "ludzkie" odruchy :) To cieszy, chyba większości z nas klepki działają jak należy, no może z małymi wyjątkami.
   Dzisiaj cały dzień na cmentarzach. Jakoś tak ... "oschło" się zrobiło w pewnym momencie. Moja babcia zauważyła pewną smutną prawdę. Powiedziała "z każdym rokiem człowiek ma więcej krewnych na cmentarzu..." I jeszcze jedna prawda, którą chyba wszyscy zauważyliśmy. Z roku na rok nasi krewni i znajomi, w ogóle ludzie stają się dla siebie coraz bardziej oschli ... Nie ma już tej kultury szczerej rozmowy, odwiedzania się. Bezinteresownego "co tam słychać"... Każdy patrzy tylko siebie, swojego gara i tylko zerka na drugiego, czy przypadkiem nie ma o parę złotych więcej ... Ech .. takie realia, taki świat ... Nie da się ju tak jak kiedyś po prostu podejść, pogawędzić, każdy się od każdego oddala ... Już nawet na Boże Narodzenie się nie odwiedza dalszej rodziny bo zawsze są wymówki "eeee, nie ma czasu", "eee,zapracowani", "eee, nie będziemy robic kłopotu", "eeee, po co się wysilać". I tak się kończy, że szczytem kontaktu z bliskimi jest wysłanie życzeń na facebooku ....
Tak sobie czasami myślę : "Niech ktoś na chwilę zatrzyma świat..."


czwartek, 31 października 2013

Skazani na siebie

Słucham właśnie wywiadu z Tomaszem i Małgorzatą Terlikowskimi w Dzień Dobry TVN.
Chyba pod choinkę poproszę Mikołaja o ich książkę "Skazani na Siebie". Aż dziwne, że nie zostali zmieszani z błotem w TVN'ie, ale widzę, że trafili na najnormalniejszych z prowadzących - Dorotę Wellman i Marcina Prokopa. Podejrzewam, że jakby miała z nimi przeprowadzać wywiad pani Pieńkowska co studio TVN'u chyba poszłoby z dymem.  Z tego, co usłyszałam w wywiadzie pomyślałam sobie, że mi się ta książka bardzo przyda. Najbardziej spodobało mi się zdanie na temat kłótni małżeńskich, pan Tomasz powiedział w ten sposób "Oboje jesteśmy cholerykami, czasami siarczyście się kłócimy. Jednak ustaliliśmy zasadę, nigdy nie kładziemy się spać, dopóki się nie pogodzimy. I czasami zasypiamy dopiero o czwartej nad ranem." No, genialne :) Muszę powiedzieć o tym Waldkowie, spróbujemy taką zasadę wprowadzić w życie. Chociaż w sumie dość często u nas też tak bywa. No chyba, że tak jak już kiedyś pisałam, idziemy spać pokłóceni, jedno zabiera poduchę i koc do salonu, ale nie umiemy bez siebie przetrwać nocy. Pozatym ciekawi mnie jak wygląda życie z czwórką dzieciaków. Kiedyś Waldkowi też tak palnęłam : "Wiesz, moje marzenie, to mieć tak ze czwórkę dzieci i ze trzy psy" On na to, że w takim razie trzeba będzie kupić Transportera, żeby cały ten przychówek wozić, no i wielki dom, żeby ich pomieścić :D Ale tak sobie właśnie wyobraziłam. Moje marzenie : dom z wielką ilością przestrzeni, taki jasny,  ciepły, nie zbyt przesadnie i ekstrawagancko urządzony, ma być w nim przytulnie i miło,  żeby dobiegał zewsząd wesoły gwar , no i na pewno z dużą kuchnią.
   A wracając do oglądanego przeze mnie programu - Filip Chajzer nakręcił kolejny mega reportaż. Tym razem o Haloween. Cieszy mnie, że Polacy zaczęli dostrzegać, że po prostu beznadziejnie papugują Amerykanów, jednocześnie nie doceniając własnego  święta Wszystkich Świętych. I po co to ?  To tylko pokazuje, jacy Polacy są zakompleksieni, że muszą papugować Amerykanów, bo przecież odwiedzanie grobów zmarłych jest dla moherowych babć i w ogóle jest takie zaściankowe...
Mam jednak nadzieję, że dużo osób widziało ten materiał i wielu młodych zobaczy, że nawet "modny" TVN nabija się z Haloween.
   I wiecie jaka jest jeszcze jedna rzecz, z której cholernie się cieszę ? Że już od poniedziałku zacznie się Mikołajowanie :D Wiem, że zaraz znowu spadłoby na mnie wiadro pomyj, że przecież to za wcześnie, że to wszystko komercha, że zacofanie, że już mamy Mikołaje z czekolady w Tesco, ale ja osobiście uważam, że Święta Bożego Narodzenia to coś tak pięknego, magicznego i niesamowitego, że właśnie warto podsycać tą atmosferę już wcześniej ! Ja czuję Święta w powietrzu już od września i nie mam nic przeciwko Last Christmas w radiu już od przyszłego tygodnia :)

wtorek, 29 października 2013

Źle się dzieje na świecie...

I to bardzo źle. Codziennie dociera to do mnie bardziej. Czasami nachodzą mnie myśli, że ludzie sami siebie kiedyś wyzabijają, na własne życzenie i dla swojego własnego, wątpliwego "dobra". Panuje i to dosłownie pogląd - po TRUPACH do celu. Tylko ZNISZCZYĆ, znieważyć, słabszych wyeliminować, skopać leżącego, bo przecież liczy się tylko moja wygoda... Nie ma żadnej odpowiedzialności, nikt nie ma odwagi podjąć się jakiegokolwiek bezinteresownego działania na rzecz drugiej osoby. Normalne, ludzkie wartości są piętnowane, wyśmiewane, a ludzie którzy je wyznają atakowani, wyzywani od średniowiecznych głupców... Jeszcze raz napiszę, jak bardzo boli mnie brak poszanowania dla ludzkiego życia. Przed chwilą przeczytałam na Onet.pl artykuł o pobitej przez swojego wujka dwumiesięcznej dziewczynce. Oczywiście było kilka komentarzy, że takie bestialstwo zasługuje na DOŻYWOCIE, bo takie mamy wspaniałe prawo, że oprawca dzieciątka będzie mógł po 5 latach wyjść z więzienia i dalej hulaj dusza. Ale zaraz poniżej znajdowały się komentarze, i były one najwyżej punktowane, które za wszytko winią .... ochronę życia ! Panuje takie zdanie, że dla tego dziecka byłoby lepiej, gdyby jego matka pochodząca z patologicznej rodziny zabiła je, gdy było w jej łonie. Tak byłoby po prostu wygodniej. Nie musiałaby poczuwać się do absolutnie żadnej odpowiedzialności, mogłaby dalej pić,  degenerować się, bo przecież skorzystałaby ze wspaniałego prawa kobiety!
   Nie przychodzą mi już do głowy żadne tłumaczenia na ten temat, bo tego nie da się w żaden inny sposób wytłumaczyć. Żyjemy w świecie, w którym zaczyna rządzić bestialstwo, ideologia głoszona przez największych zbrodniarzy w historii, by niechciane, chore dzieci eliminować, dla "dobra" większości. Dla dobra tych okrutnych ludzi. Będę głosić ideologie obrony życia jak długo mi Bóg na to pozwoli. Wiem, że może świata całego nie naprawię, ale byłabym z siebie dumna, gdybym miała później świadomośc, że przyczyniłam się do poszerzenia globalnej świadomości. I nikt tej prawdy nie stłumi, nie zamiecie pod dywan. Ani feministki, ani środowiska lewicowe, ani ateiści, ani na pozór "nowocześni" i "oświeceni" ludzie. Aborcja JEST MORDERSTWEM. I każda matka, która przyłozyła rękę do śmierci swojego dziecka, będzie już do końca mieć na rękach jego krew.... Usprawiedliwienia dla morderstwa nie ma. Żadnego.

I boli jeszcze fakt, że czuję, że zanika empatia nawet wśród najbliższych mi osób....
Czuję się czasami kompletnie osamotniona w swoich działaniach, czasami chce mi się po prostu wyć.
Ale nie poddam się dla swojego dziecka, które kocham ponad życie i które muszę chronić. Wiem, że będzie szczęśliwe. I zrobię wszystko co w mojej mocy, by nie odczuło okrucieństwa świata, na jakim będzie żyło...

poniedziałek, 28 października 2013

Cienie Przeszłości

Dziś chciałaby otwarcie opowiedzieć o pewnym temacie, który jeszcze niedawno mocno mnie dotyczył. Był dla mnie prawdziwym problemem, z którym zmagałam się latami, mniej więcej od gimnazjum. Wtedy wszystko się zaczęło. Myślę, że chyba nigdy tak naprawdę do końca szczerze nie opowiedziałam o swoich problemach ze zdrowiem psychicznym. Bałam się przyznać do prawdy. Bałam się powiedzieć światu, jak bardzo się tym wszystkim krzywdziłam. I może właśnie dopiero teraz, kiedy jestem w perfekcyjnym, wymarzonym momencie swojego życia przyszedł odpowiedni moment i odwaga, aby o tym od począku, ze szczegółami opowiedzieć.
   Więc, jak wspomniałam już wcześniej, zaczęło się w gimnazjum. Jak wszyscy wiemy, to okropny wiek, okropny i bezwzględny etap w życiu młodego człowieka. Tutaj zdałam sobie sprawę, jak bardzo odbiegam od innych, od szablonu, od wzorca, jak bardzo wydaję się być "niedoskonała" dla swoich rówieśników. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, jak to może rozwinąć się w przyszłości. Nie wiedziałam jeszcze, że to dopiero czubek góry lodowej. Wiem, że wiele osób pomyśli, że jedyną rzeczą, która dystraktowała mnie od bycia w normalnych relacjach z innymi, i normalnej kondycji psychicznej była nadwaga. Niestety, to był tylko maleńki ułamek, być może było to coś, co dla OTOCZENIA wydawało się wieść prym, ale była to tylko kropla w oceanie mojej "paranoi". Zaczęło się coś dziać. Docinki ze strony, szczególnie chłopaków stawały się coraz dotkliwsze. Wtedy zaczął powstawać mój mały pancerzyk, którym była muzyka. Miałam swojego konika, swoją największą pasję, swoich idoli, którzy, jak mi się wtedy wydawało, rozumieli mnie i byli po mojej stronie. Klasa pierwsza i druga - słuchałam Piotra Rubika i The Cranberries. Chyba kiedyś dałam komuś coś posłuchać, kolejne ciosy, wyśmiewanie się, że słucham jakiejś muzy "starych dziadów". A ja tą muzykę tak kochałam. Wczuwałam się w każdy utwór, codziennie zamykałam się w pokoju. Znałam każdy tekst Cranberries na pamięć. Cała dyskografia w jednym palcu. Byłam pełna podziwu dla tej grupy, ale niestety, z nikim nie mogłam się wtedy tym podzieliś, z nikim posłuchać wspólnie, bo wtedy wszędzie panował pop i hiphop. Coraz bardziej zaczęłam się oddalać od życia, coraz mocniej żyć w swoim świecie. Traciłam powoli normalny kontakt z rówieśnikami, czułam, że nikt mnie nie rozumie, nikt nie nadaje na takich samych falach jak ja. Przeraziłam się, bo poczuła, jakbym została sama. Kolejnym składnikiem tego wszystkiego była moja ogromna wrażliwość i to, że dawałam emocjom sobą pomiatać. Wtedy zdecydowałam, że muszę z kimś porozmawiać, poszukać gdzieś pomocy. Trafiłam do przemiłej pani psycholog, właściwie pedagog, która przyjmowała nieodpłatnie, w poradni w Straconce. Spotykałam się z nią raz w tygodniu. Coś zaczęło się zmieniać, rozjaśniać się, mogłam lepiej poznać siebie. Kiedy kończyłam gimnazjum, byłam zakochana w Jimmy Eat World, uśmiechnięta, zdecydowana, kochająca spiewać, czerwonowłosa i dalej ze sporą nadwagą, która jednak wtedy nic a nic mi nie przeszkadzała. Po prostu byłam, kim byłam. I to był dobry czas. Zaczęło się liceum. Pierwsza klasa właśnie tak minęła. Miałam znajomych, zaczęłam grać na gitarze, potrafiłam obronić siebie, swoje pasje i swoją prawdę, przynajmniej tak mi się wydawało. Jeszcze w czasach gimnazjum, był jeden epizod nieszczęśliwej "miłości", ale wyjątkowo szybko się z niego "wylizałam". Było jedynie kilka chwil melancholii, które nawet specjalnie nie zapadły mi w pamięć.
   Tak więc dalej, będą w liceum, grając, imprezując, zaliczając pierwsze "zgony" alkoholowe byłam sobą. Ufałam  tylko swoim bliskim znajomym i to mi wystarczało. W drugiej klasie jednak zaczęły się poważne problemy. Przyszło nowe uczucie, którego nie powinno być. Cierpiałam, bo pokochałam kogoś, kogo nie mogłam mieć. Nie winiłam za to nikogo, ani siebie, ani jego. Po prostu tak się stało. I coraz bardziej zaczął mnie ten smutek pochłaniać. Na domiar złego zaczęły się u mnie problemy z nauką. Przedmioty ścisłe, a szczególnie matematyka, kompletnie mi nie szły. Zagrożenie za zagrożeniem, jedynka za jedynką, zebranie za zabraniem, rozmowa mamy z nauczycielami za rozmową. I jednocześnie zaczął się kolejny etap walki - uciekanie. Uciekanie od wszystkiego. Od problemów w szkole, od myślenia o tym, którego wówczas kochałam, od realności.... Wtedy do mojego światka "wplątali" się Manic Street Preachers, ich melancholia, dekadencka postawa, postać Richiego Edwardsa - człowieka cierpiącego na anoreksję, zaburzenia z pogranicza, uzależnienie od alkoholu i autoagresję. Nie wiadomo kiedy znalazłam w tej mrocznej postaci jakieś odzwierciedlenie siebie. W międzyczasie trwała już równolegle moja przygoda z odchudzaniem i trochę naprawdę zaczęłam się we wszystkim gubić. Dziura się pogłębiała. Miałam przygodę z dwoma paniami psychiatrami, które niestety faszerowały mnie tabletkami przeciwdepresyjnymi. Szczęście w nieszczęściu, że w porę odkryłam szkodliwość tego syfu i raz, podczas epizodu nerwów i płaczu, wywaliłam całe opakowanie do toalety i więcej ich do ust nie wzięłam. Ani to pomogło, ani zaszkodziło, to odstawienie leków, ale dziura była nadal. Doszłam tylko do wniosku, że nie będę w tak młodym wieku szargać sobie żołądka prochami, przecież nie byłam wariatką ! Jednak mania uciekania jak trwała, tak trwała, i w pewnym momencie pojawiło się niebezpieczeństwo. Zaczęłam się okaleczać. To wszystko tak bardzo bolało, każdy element po trochu. Te problemy, ta niemożność wręcz uczenia się, ta niemoc, ta miłość, ta świadomośc niedoskonałości własnego ciała, ta cholerna nadwrażliwość, te cholerne emocje, które zaczęły coraz częściej doprowadzać do ataków...
   Ataki, no właśnie, czym one tak naprawdę były ? To były momenty, w których te wszystkie goniące we mnie myśli i emocje wynikające z jakiejś sytuacji brały nade mną górę i prowadziły do agresywnych wyładowań. Wyładowań na samej sobie. Miałam poranione ręce, nogi, często brzuch , czasami klatkę piersiową i dekolt. Znowu potrzebna była pomoc. I poprosiłam o nia sama, bo wiedziałam, że sobie nie radzę. I trafiłam do wspaniałej terapeutki. Ta pani zapisze się w moim życiorysie na zawsze, jako osoba, która mnie od podszewki zrozumiała i niesamowicie mi pomogła. Od razu było wiadomo, że nigdy nie potrzebowałam żadnych leków, tylko solidnej terapii behawioralnej opartej na szczerych rozmowach, szczerych do bólu, na totalnym odkryciu swoich tajemnic i jednoczesnym zrozumieniu ich. Ta terapia trwała... nawet już nie pamiętam ile. Rok temu, mniej więcej kiedy skończyłam 18 lat, zdecydowałam się ją zakończyć. Zakończyłam przygodę z tamtą miłością. Pozostajemy teraz z tym człowiekiem w naprawdę dobrych, kumplowskich relacjach. I nie chcę, by to się pogorszyło, bo uważam go za świetnego gościa i życzę mu jak najlepiej. Czułam się znowu pewna siebie, otwarłam się na ludzi, zrozumiałam, że niczym od nich nie odbiegam. Taki stan trwał około pół roku. W międzyczasie poznałam Waldka. Znów było bardzo dobrze. Jednak "paranoja" uznała, że to nie było jej ostatnie słowo. Na wiosnę, w okresie matur znów się pogorszyło. Wiem, z czym to mogło być związane, właśnie z maturami, z presją, z pytaniami jak sobie dam radę, skoro jestem taka słaba z matmy. Jeszcze nieraz upadałam. Jeszcze nieraz zadawałam sobie ból. Na początku trudno mi było dać sobie rady w związku, tak wnioskuję, bo kłóciliśmy się często, ataki i wyładowania wróciły. Wróciłam na terapię, ale już na dużo krótszy okres czasu. Potem sama z niej zrezygnowałam, bo stwierdziłam, że MUSZĘ nauczyć się walczyć z tym na własną rękę. Oczywiście nie od razu wszystko wyszło. Było parę poważnych zgrzytów między nami. Ale cały czas miałam świadomość, że to, żeby się z tym uporać, to moja najważniejsza misja. W okolicach lata, wtedy jak trwała jeszcze terapia, ale zmierzała ku końcowi, zaczęliśmy starania o dziecko. Wiedziałam, że to doda mi sił. Że dla dziecka pokonam wszystko, że zacznę nowe życie, stanę się w pełni świadomym siebie człowiekiem. Te pięć miesięcy starań, chyba też zrobiło swoje, bo nie raz bardzo cierpiałam, kiedy docierało do mnie, że tym razem się nie udało... Ale jak widać, w końcu to MIAŁO się wydarzyć. Teraz powtarzam codziennie mojej Iskierce, że to dla niej walczę, to dla niej nie dopuszczam do siebie ataków, to dla jej dobra z każdym dniem bardziej leczę samą siebie. Wiem, że jej obecność nieustannie mi pomaga. I wiem, że najgorsze mam już za sobą. Teraz może być już tylko lepiej .... 

niedziela, 27 października 2013

Indyk, głupota i piękna niedziela :)

No to mamy piękną niedzielę :) Śpimy dziś godzinę dłużej, z czego chyba nijak skorzystam, bo i tak budzę się maks 6 rano. Dzisiejsza noc była masakryczna, wszystko przez koszmary. Śnił mi się dziś najgorszy możliwy koszmar. Śniło mi się, że tracę Iskierkę.... Pobudka z kołaczącym sercem i taka niesamowita ulga, że to jednak tylko sen..Najbardziej pomogła modlitwa i prośby do Archanioła Gabriela, by chronił moje Maleństwo.  Na szczęście przespałam resztę nocy. Niebawem zacznie się 9 tydzień. Uwielbiam teraz nosić dopasowane ubrania :) Już 3 koleżanki zauważyły mój kochany tyci brzuszek. Jeszcze raz powiem jak strasznie się cieszę z tego, że mamy tej jesieni taką piękną pogodę. Wczoraj około 15 siedzieliśmy z Waldkiem na murach koło Zamku Sułkowskich a słońce tak grzało, że siedziałam w samej koszulce na ramiączkach, no pięknie po prostu :) A ja tu zaczynam mówić, że chcę Święta. Dziś będę miała znów pole do popisu w kuchni. Przygotowuję indyka z gruszkami, miodem, tymiankiem i kaszą kuskus. Przepis, którym się zainspirowałam można znaleźć pod tym linkiem :

http://www.makecookingeasier.pl/na-obiad/pikantny-indyk-z-miodem-gruszkami-i-swiezym-tymiankiem-kasza-kuskus-z-pietruszka-i-orzechami/

I znowu muszę się odwołać do durnego ludzkiego gadania. Widzę, że w rozmowach ze mną pojawił się nowy top temat. Mianowicie, inteligentni, oświeceni ludzie "współczują" mi, że przytyje podczas ciąży ! Oh, to straszne, naprawdę ! Nie pozostało mi nic innego jak zamknąc sie w pokoju, nie wychodzić do ludzi i ryczeć, bo przecież za kilka miesięcy będę takim obrzydliwym wielorybem !! Och, jakie to życie jest niesprawiedliwe, że kobieta musi przytyć w ciąży ! Ciąża przecież tak deformuje seksowne, szczupłe ciało, brzuch, piersi !! Przecież nie ma nic gorszego, niż stracić sylwetkę ! Co tam dziecko.... Radzę najpierw posłuchać samych siebie, potem dojrzeć i być może przeżyć jakieś przewartościowanie, a dopiero później ewentualnie zabierać głos. P[ozdrawiam i życzę wspaniałej niedzieli.

piątek, 25 października 2013

Moje Największe Szczęście

Ostatnio zauważyłam u siebie to, czego tak strasznie nie mogłam się doczekać odkąd zaszłam w ciążę. Jestem w końcówce ósmego tygodnia i jak ubiorę przylegający do ciała top i legginsy zaczyna być widać brzuszek ! :) Taki narazie malutki, taką kuleczkę mniej więcej pod pępkiem, ale koleżanka będąc wczoraj u mnie zauważyła. Jak patrzę w dół na brzuszek kiedy stoje, też widzę tą małą, kochaną kuleczkę. Nietrudno sobie wyobrazić jak ta kuleczka jest już przez nas wygłaskana i wycałowana przez Waldka. Mamy koncepcję, żeby od samego początku mówić do naszego Maleństwa. Mamy nadzieję, że później będzie kojarzyć nasze głosy :)
Wczoraj Waldek czegoś szukał wieczorem w szafie. Nagle wyciąga moją niebieską sukienkę z krótkim rękawem i mówi do mnie : -"Ślicznie będziesz w niej wyglądać za parę miesięcy. Taka kochana kuleczka." Nie do opisania jak mnie te słowa rozczuliły i wzruszyły. Myślę sobie, że poznając Waldka wygrałam los na loterii. Pomimo, że nasz związek nie jest idealny, bo żaden nie jest, w każdym zdarzają się gorsze dni i kłótnie, to czuję, od początku czułam, że on jest dla mnie tym jedynym. Wiem, że nie potrafiłabym być z nikim innym. Od samego początku mamy oboje świadomość, że jesteśmy MY, że nie potrafimy żyć bez siebie. I co sobie cenię w naszym związku najbardziej, to to, że jesteśmy wobec siebie absolutnie szczerzy. Nie mamy przed sobą tajemnic, wiemy nawzajem o swojej przeszłości wszystko. Jednocześnie jak jednemu leży coś na sercu, zawsze ma odwagę powiedzieć to drugiemu. Wiem dobrze, że jego rani, kiedy popadam bez powodu w złość, wiem, że jest mu ze mną czasami trudno, bo mam bardzo wybuchowy charakter, czasami rządzą mną emocje. Ale wiem też, że po każdej burzy przechodzi słońce. Nigdy wina nie leży tylko po jednej stronie. Zawsze mamy odwagę, by przeprosić. Czasami były takie sytuacje, że pokłóciliśmy się i czasem jedno, czasem drugie szło spać na kanapę do salonu. Ale nigdy nie wytrzymaliśmy tak całej nocy. Zazwyczaj to ja w środku nocy, po omacku przychodziłam, przytulałam się do niego, i prosiłam, by wrócił do sypialni. Nie potrafiłam po prostu wytrzymać bez poczucia jego ciepła i bliskości. Wtedy cały konflikt tracił na wartości, najważniejsze było, że znowu jesteśmy blisko siebie, możemy się przytulić i zasnąć sobie w ramionach. Podczas ostatniej kłótni, kiedy ja już spałam, on przyszedł, wziął sobie kołdrę i jasiek i zamiast iść do salonu .... położył się i zasnął na takim kosmatym dywaniku na podłodze.... Do łóżka położył się dopiero rano, kiedy się obudziłam. Patrzył na mnie wymownie, miał łzy w oczach, a ja po prostu nie potrafiłam dalej się gniewać. To było jak już  byłam w ciąży, spało mi się ogólnie źle, bolały mnie plecy, a bez niego obok to już w ogóle kaszana. Powiedziałam, że nawet nie miałam się o co oprzeć, a jak on jest blisko, to zawsze potrafię się w niego wygodnie wpasować :) I chcę, żeby tak było zawsze. O takim związku marzyłam od kiedy pamiętam. O takiej bliskości, szczerości i czułości. Wiem, że wielu mężczyzn nie docenia czułości w związku. Często zbliżają się do partnerki tylko jeśli chodzi o seks. W innych okolicznościach kobieta mogłaby nie istnieć, przytulić się do kobiety ? Przecież to niemęskie, po co to robić jak nie dostanę.... wiadomo czego.
  Tak to wszystko razem zestawiając, szczerze powiem, nie wiem czym sobie zasłużyłam na taki związek. Tak jakby dokładnie odwzorowany z moich marzeń. Bo zaczynając od początku, od kiedy miałam 13 lat i zaczęły się jakieś pierwsze miłości, idole, którzy mi się podobali, każdemu z nich przypisywałam takie właśnie cechy jakie ma Waldek. Zaczynając od wyglądu, zawsze marzył mi się wysoki, postawny Misio z blond czupryną i takimi łagodnymi rysami twarzy. Do tego czuły, opiekuńczy, wrażliwy. Pamiętam, że koleżanki w szkole zawsze potrafiły z tego zadrwić, bo przecież ideałem jest macho, superman, przebojowy gość, który "zalicza" panienki, taki "gorący towar", "król imprezy", "król życia". Kolejnymi niespodziankami było, gdy zaczęłam odkrywać, że mając po te 13, 15, 16 lat byliśmy identyczni, mieliśmy bardzo podobne problemy, zmagania, rozterki. Oboje czuliśmy, że trochę nie pasujemy do współczesnego świata, że odbiegamy od rówieśników swoimi poglądami i marzeniami. Między nami jest 5 lat różnicy, szczerze mówiąc, zawsze chciałam mieć starszego od siebie partnera. i między nami ta różnica całkowicie się zatarła. Nigdy nie była problemem.
   I teraz też wszyscy pomyślą, że się chwalę, jak mi się to w życiu cudownie ułożyło. A ja po prostu chcę wyrazić, co czuję. Codziennie chcę za to podziękować Temu na Górze, bo kiedyś nawet bym nie pomyślała, że tak właśnie będzie. Rok temu nie pomyślałabym, że za ponad 10 miesięcy będę mieszkać z miłością mojego życia i oczekiwać narodzin naszego upragnionego dziecka.
I wiem, że ilu ludzi, tyle opinii. I wiem, że zaraz znajdzie się ktoś, kto od razu rzuci we mnie kamieniem. Ale jakie to będzie miało dla nas znaczenie ... :)

środa, 23 października 2013

Mdłości runda 2...

No to dzisiaj mamy chyba drugą rundę mdłości. Już myślałam, że mnie opuściły, bo miałam kilka dni spokoju, ale to były złudne nadzieje ... Dzisiaj miałam pobieraną krew. Zrobiłam cały zestaw badań dla kobiety w ciąży. Zgięło mnie, kiedy pani pielęgniarka wyśpiewała cenę 250 zł ... No, ale badanie zrobić musiałam. Pełna morfologia, testy na zakażenie różnymi bakteriami, poziom glukozy, jakieś przeciwciała, dużo tego było. Najgorsze, że musiałam być na czczo, a było już grubo po 10 rano, więc chwiałam się na nogach. Mam taki rytm biologiczny, że mogę sobie odpuścić kolację, na obiad chapnąć byle bułę z jogurtem, ale śniadanie muszę zjeść. Bez śniadania nie ma mowy o wyjściu z domu. Zawsze jak wstanę to pierwsze moje kroki - lodówka. Jeszcze w dodatku dziś mi 3 fiolki krwi upuściła. No ale zdrowie najważniejsze i mam to już za sobą. Oczywiście z laboratorium prosto do piekarni po jakąś świeżą bułę :p Chyba resztę dnia spędzę dzisiaj w łóżku. A przynajmniej do przyjazdu Waldka z pracy. osłabienie totalne i zmęcznie materiału. A sokiem pomarańczowym odbija mi się już chyba z godzinę. Blee. Chyba zwiniemy żagle i udamy się z Iskierką na mała drzemkę, bo ciężko będzie...
  Na zewnątrz pięknie, wręcz gorąco, kto by pomyślał, że taka pogoda zagości u nas w październiku.
Wczoraj przyrządzałam quiche ze szpinakiem. I chyba znów mnie coś zaćmiło, bo dałam za dużo szpinaku i zamiast tarty francuskiej ze szpinakiem wyszła jakby hmmm, zapiekanka szpinakowa z dodatkiem ciasta francuskiego ;p Forma trosze się rozlazła, ale w smaku bardzo dobra i delikatna. Przepis super, tylko naprawdę radzę dać tyle szpinaku co w przepisie, ja zamiast 750 g dałam prawie kilogram :P Przpis mam ze strony www.przepisy.pl , oto on :

http://www.przepisy.pl/przepis/quiche-z-czarnymi-oliwkami-i-szpinakiem


wtorek, 22 października 2013

Opiniotwórczo i nostalgicznie

Widzę, że rozpoczęła się komunikacja. Widzę, że moojego bloga, jak i ask'a odwiedza coraz więcej ludzi.Widzę jak bardzo kłuje w oczy posiadanie odmiennej opinii. Widzę jak wiele satysfakcji daje zalewanie jadem i pretensjami osób, które mają prawo wyrażać swoje odmienne zdanie poprzez właśnie takie formy jak pisanie bloga. Z tego co wiem, każdy bloger ma coś własnego do powiedzenia. Każdy blog jest w jakis sposób opiniotwórczy. Ja, jako autorka, tych wszystkich wypocin, które tutaj piszę, zawsze staram się tak wyrazić swoje uczucia, opinie, by jedynie nakreślić jakiś schemat danych zachowań występujących u pewnych grup ludzi, którym akurat niekoniecznie muszę się zgadzać. Właśnie. Wyrażam opinię. Nie mieszam z błotem tego, tamtego czy owakiego. Staram się nawet, broniąc swoich własnych poglądów zachowywać możliwe maksimum obiektywizmu. A tutaj dostaję piękną "opiniotwórczą" wiadomość na ask.fm, że nadając córeczce imię Helena, robię jej krzywdę, bo "takich imion SIĘ NIE NADAJE". Droga koleżanko, autorko pytania. Pragnę Ci tylko wytłumaczyć i przybliżyć, że to, że Ty byś takiego imienia nie nadała, bo według Ciebie dziecko by cierpiało, nie czyni z Twojej opinii żadnego przepisu, żadnego kanonu. Wiem, że ja, na przykład walcząc z aborcją, działając w ruchach pro-life, też świata nie zmienię. Wiem, że istnieją na tym świecie ludzie, dla których aborcja jest prawem kobiety. I też mogłabym ich zwyzywać, zmieszać z błotem, atakować, ale zamiast tego, wolę działać w drugą stronę. Pomagać budować świadomość o tym, jak ważna jest ochrona życia. To też podałam jedynie jako przykład, ale i tak, zaraz garść osób zrozumie po swojemu i znowu się zacznie. Nie mówię, że mnie to męczy, że chcę tego zaprzestać. Powiedziałam kiedyś, że jeżeli jakiś temat budzi kontrowersje, to warto o nim dyskutować, bo inaczej stanie się tabu.  Naprawdę nie mam na celu moralizowania nikogo, bo wiem, że ludzi ślepo zapatrzonych w swoje fałszwe ideały nie da się w żaden sposób zmienić. Zmienić ich może jedynie własne, życiowe doświadczenie. Ale także nie mam zamiaru z niczego się tłumaczyć, bowiem nie czuję poczucia winy za jakiekolwiek wypowiedziane tutaj słowo, za jakikolwiek ogłoszony tutaj przeze mnie pogląd. Jestem osobą pełnoletnią, świadomą siebie, żyję w wolnym kraju (tak zakładam, chociaż, z tym jak widać bywa różnie), mam dostęp do masowego środka przekazu, jakim jest Internet, który przecież w dzisiejszych czasach coraz częściej służy młodym ludziom do wyrażania własnych opinii, i będę z tego korzystać. I szczerze, cieszę się z każdego odzewu, nawet z polemiki, bo suma summarum, takie były moje założenia. Zawsze lepiej jest mieć jakieś zdanie, niż nie mieć go wcale...

Ale, abstrahując już od niewygodnych tematów. Zauważyliście jaką mamy w tym roku piękną jesień? Jest po prostu cudownie. Każdy dzień to wymarzony dzień na spacery. Wydaje mi się, że chyba natura wynagradza nam białą Wielkanoc i w ogóle mroźną zimę. Oby ta zima była łagodniejsza .... O dziwo podobno nawet w dzień Wszystkich Świętych ma być ponad 15 stopni. A z tego co pamiętam, ten dzień, to zawsze, po prostu zawsze była ogromna piździawica i nienawidziłam chodzić po tych cmentarzach trzęsąc się z zimna. Mam nadzieję, że w tym roku prognoza się sprawdzi i będzie inaczej. Pisząc o Wszystkich Świętych, naszły mnie refleksje z przeszłości. Naszły mnie wspomnienia, piekne wspomnienia. Zawsze, jak byłam dzieckiem, to w ten dzień, a właściwie wieczorem całą rodziną spotykaliśmy się w starym domu moich dziadków, którego teraz już nie ma. Ten dom zawsze był i będzie mi bardzo bliski. On po prostu miał duszę. Duszę całej naszej rodziny. To właśnie tam zawsze były organizowane największe wigilie, imieniny, przyjęcia świąteczne. To spotkanie, chociażby po Wszystkich Świętych było czasami tak spontaniczne, ale zarazem tak ciepłe i serdeczne. Wszyscy byliśmy wymarznięci, pamiętam, najczęściej babcia robiła czerwony barszcz z krokietami, który tak wspaniale rozgrzewał. Smuci mnie tylko, że jak rozbierali ten dom kilka lat temu, to nie zrobiło to na mnie żadnego większego wrażenia.... Dlaczego ? Dlatego, że byłam wtedy w najdurniejszym wieku w jakim mogłam być i taka rzecz nie miała dla mnie wartości.... Byłam bodajże wtedy w gimnazjum i myslałam sobie "phi, jakiś tam dom ? A co mnie to obchodzi, niech się starzy martwią..." Ale dzięki Bogu, teraz to doceniłam. Teraz, gdy nie pozostał na miejscu domu nawet kawałeczek placu... Ani jedno drzewo z ogrodu babci. Ani czereśnia, ani jabłonka, która miała przepyszne, słodkie, małe czerwone jabłuszka. Teraz jak przypomnę sobie te wszystkie spotkania, oczekiwanie na Mikołaja, zabawy na strychu, choinkę z grającymi lampkami, zjeżdżanie na tyłku po drewnianych schodach, te wszystkie obrazy, które wisiały w salonie, te zabawy na podwórku, jeżdżenie na rowerze po wielkim placu, robienie zjeżdżalni ze starych materacy, huśtawkę z opony, przeskakiwanie przez murek od babci do domu cioci Gosi, którego nie ma, nawet jeszcze dłużej. Tak bardzo mi tego brak, ale jednocześnie uśmiecham się, bo miałam tam takie genialne dzieciństwo... Jednym z moich marzeń jest to, aby nasz przyszły własny dom był właśnie odwzorowaniem domu babci. Ale nie w wyglądzie, tylko właśnie w atmosferze, jaką ja z tym domem kojarzę. Marzy mi się, żeby każda Wigilia była duża, wspólna. Z moimi rodzicami, z rodzicami Waldka, nawet z naszą dalszą rodziną. Marzy mi się być taką panią domu, marzy mi się, by bliscy chwalili moją kuchnię, byłabym z tego bardzo dumna. Żeby zewsząd było słychać śmiech Iskierki i w przyszłości jej rodzeństwa, albo kuzynostwa. Bardzo, naprawdę bardzo cenię takie chwile. Z nich zawsze powstają takie ciepłe wspomnienia... :)
   Oj, ale nostalgicznie się zrobiło. Ale prawda prawdą. Kończy się październik i ja chcę już Święta :D Jeszcze 63 dni i Wigilia :)

sobota, 19 października 2013

Moje pokolenie ....

I znowu naszły mnie przemyślenia na temat zachowania ludzi w moim wieku ... Nie wiem z czego to się bierze, z jak wielkich różnic w światopoglądzie, być może to ja jestem odrealniona, 'niedzisiejsza' , może innym wydaje mi się, że ja mam jakiś interes w tym, by zawsze robić na przekór jakimś tam, umownym schematom, jakimś niespisanym nigdzie regułom, a może ja po prostu nie chcę iść na skróty. Zastanawiam się, kogo taki młody człowiek, powiedzmy licealista bądź student szanuje i respektuje bardziej? Grupkę kolegów, znajomych ze szkoły, studiów, dyskoteki , ludzi, którzy są w jego życiu tylko przez chwilę , za to wyznaczają w jego życiu poziom przynależności, "fajności", czy własną rodzinę, matkę, ojca, dom, w którym się wychował, rodzeństwo , krewnych. Wydaje mi się, że w obecnych czasach w większości przypadków niestety tych pierwszych. Aż głupio mi się czasami patrzy, jak jakaś młoda osoba, aż drży, żeby czasami nie podpaść grupie. Żeby czasami nie wyjawić przed grupą jakiegoś ważnego sekretu, bo "przecież mnie znielubią". Jak bardzo taki człowiek boi się przyznać, że ma inne zdanie. Jakkolwiek wiatr zawieje, w tę stronę się ugnie. I taki człowiek nazywa siebie "niezależnym", "oryginalnym" ? Nic bardziej mylnego. To wzór człowieka, który przede wszystkim nie czuje się w zgodzie z samym sobą, z 'tu i teraz',  dlatego musi przez cały czas czuć akceptację grupy, która wyznacza jakieś jego kanony. I tutaj mamy błędne koło, bo widzimy jakie takie postępowanie jest kłamliwe, nieszczere, nieprawdziwe. Tutaj tak naprawdę nie ma mowy o indywidualności. Tutaj jest paniczny strach przed odstawaniem chociaż w minimalnym stopniu od reszty. Człowiek ma wrażenie, że bez znajomych nie istnieje. Zapytałam kiedyś pewną osobę wprost, będąc jeszcze w liceum, dlaczego tak bardzo angażuje się w życie innych ludzi ze szkoły. Dlaczego musi dokładnie wiedzieć co kto kiedy zrobił, z kim, na jakiej imprezie, ile wypił, kogo "zaliczył' i tak dalej. Zapytałam wprost "Czy jak wracasz do domu, nie zostawiasz tego całego harmidru za sobą ? Nie wracasz do swoich bliskich, swojej rodziny ? " Po czym dostałam odpowiedź, że "Szkoła to i tak miejsce, w którym spędzam większośc mojego czasu, a z moją rodziną nie warto rozmawiać..."  Zszokowała mnie ta odpowiedź... Gdzieś tu musi być błąd. Któryś trybik w tej machinie nie działa prawidłowo .... To ukazuje, jak bardzo zagubionymi ludźmi jesteśmy. Jaki mamy mylny system wartości i oceniania drugiego człowieka. Po tym wszystkim dochodzę do wniosku, że współczesny młody człowiek ie ma nawet szans poznać prawdziwego wnętrza drugiej osoby, którą napotyka na drodze. Bo to jest tak jakby przy poznawaniu nowych osób na wstępie panowała jakaś nie-naturalna selekcja. Jeśli chociaż w jakimś maleńkim aspekcie społecznym nie pasujesz do reszty - WYPAD, JESTEŚ NIKIM. Jesteś obiektem drwin, kpin, jesteś potencjalną ofiarą, której "grupa" od razu pragnie zniszczyć życie. Może akurat studentów już to nie dotyczy, ale wiecie co.... Idąc do liceum strasznie się pomyliłam. Myślałam, że ludzie, którzy kończąc najdurniejszy okres w życiu - gimnazjum mają jedne z najwyższych średnich potrafią być aż tak "upośledzeni" zyciowo. To daje wniosek, że niestety inteligencja nie idze w parze z rozumem i zdrowym rozsądkiem.
Jak kończyłam gimnazjum, to panowała taka chora propaganda, że to technikum i szkół zawodowych idą tłuki, którym to tylko "łopata do ręki i rowy kopać". Co gorsza, takie zdanie miały nawet niektóre panie profesor w liceum i były absolutnie pewne swoich wyssanych z palca racji.
"Ucz się ucz, nauka klucz" - ot, kolejna obiegowa teoria. A tak naprawdę po co 80% dzieciaków z liceum wybiera studia i to na najbardziej abstrakcyjnych, nieprzyszłościowych kierunkach, które jedynie fajnie i modnie brzmią ? Bo to właśnie w większości niedojrzałe osoby, które kompletnie nie wiedzą co tak naprawdę robić ze swoim życiem. Wychowane w ideologii "żeby tylko mi było dobrze" bez poczucia odpowiedzialności za drugiego człowieka, współczucia, umiejętności radzenia sobie z konsekwencjami własnego zachowania. Wychowane właśnie przez "grupę", trendy, internet, modę, bez kompletnego poczucia realnego świata. Wiecie ... Wielu z tych osób dopiero gdy zrobi już ten swój licencjat, magistra, czy doktorat przyjdzie zmierzyć się z prawdziwym zyciem, na przykład w wieku  25 lat i ..... kompletna klapa, załamanie, bo nie ma pracy .... Bo szukają ludzi z doświadczeniem, bo nie dostaną na ręke tyle ile by sobie wymarzyli, bo po kierunku dajmy na to "Wiedza o filmie" nie przyjeli ich w kolorowym, Warszaffskim studiu TVN'u z otwartymi ramionami, bo to nie jest taka bajka jak w amerykańskim filmie . A życie ucieka.... I taki człowiek dopiero wtedy uczy się życia, raczkuje w prawdziwy świece, a latka mijają beztrosko .... Podczas, gdy spora liczba ich znajomych po technikach i szkołach zawodowych od kilku lat ma już godną posadę, doświadczenie w zawodzie, chociaż może startowali od przysłowiowej łopaty, ba, pozakładała już rodziny i wiedzie się im całkiem ok . I później stuka trzydziestka, nasz "leming" uświadamia sobie, że nudzi go jego zycie, że "nie jest gotowy na poważny związek", baaa, nie jest tak naprawdę na nic gotowy, w końcu zostaje w jakiejś nudnej robocie, z nosem w niekończących się papierach i zarobkiem wcale nie wyższym niż kolega z zawodówki, z maleńkim wynajętym mieszkankiem, albo na kredyt, sam, albo "bywając' w nich nie znaczących, nic nie przynoszących "związkch", a może lepiej powiem "kontaktach seksualnych". Żyje od weekendu do weekendu, bo jedyną rozrywką pozostało wyjście do modnego pubu, a kolejnym wyznacznikiem wartości - "bywanie" wśród ludzi z tzw. branży. Ale ja myślę, że takim ludziom bardzo wiele w życiu tak naprawdę brakuje. Że gdzieś pośród tego wszystkiego się zgubili. Uważają się za postępowych, naprawdę nie czyniąc żadnego postępu. A powiedz takiej "niezależnej" trzydziestce słowo "Rodzina" - wzdrygnie się na samą myśl, bo przecież w będąc chociażby w liceum, rodzina była dla niej niczym. Bo przecież małżeństwo jest passe, przecież ona nie wytrzyma z jednym mężczyzną dłużej niż miesiąc. "Macierzyństwo ? Przecież to obrzydliwe! A fuj , ciąża,  poród, zmienianie pieluch ... nigdy !! Ja sobie tym rączek nie splamię!" I tutaj dochodzę do mojej puenty. Może to brzmieć jak krytyka, i wiem, że po tym poście fala jadu wyleje się również i na mnie, ale ja w głębi serca bardzo takim ludziom współczuję. Oczywiście nie uogólniam tutaj, że każdy człowiek po studiach tak kończy, ale są taki wybitne jednostki, i niestety jest ich coraz więcej, bo taki schemat nakręca  wirująca maszyna współczesnego świata. Mam nadzieję, że moich znajomych z liceum nie dotknie takich ludzi, bo przecież suma sumarum, z nielicznymi wyjątkami byli to normalni, fajni ludzie, którzy dorastając mają szansę "wyprostowania" się i zmienienia poglądów. Ale tak jak mówiła, spotkałam na swojej drodze wybitne jednostki, które zmierzają do takiej małej samozagłady. Ale i im życzę jak najlepiej, bo przecież życie weryfikuje. I to można się zdziwić jak bardzo ...

piątek, 18 października 2013

Pierwsza fotka i bicie serduszka

Dzisiejszy dzień był bardzo stresujący, ale na koniec okazał się przepiękny :)
Dopadły mnie obawy związane z Iskierką. Termin wizyty u lekarza, mieliśmy mieć na poniedziałek, jednak zdecydowaliśmy się przyjść do lekarza dzisiaj. Oto z czym były związane te obawy :
Przez dwa dni znowu miałam lekkie plamienie, uspokoiło mnie to, że akurat miałabym tak w październiku normalnie mieć okres. Poniedziałek i środa - niesamowite mdłości, pomyślałam - normalne, ale od wczoraj mdłości.... jakby zniknęły. Od razu forum, internet, wujek Google i dowiedziałam się, że jak mdłości nagle zninką, to może być ciąża obumarła i tak dalej ...
Od razu miliony myśli, łzy i nerwy. Naczekaliśmy się swoje na doktora, bo przyszedł do niego jakiś gość z mega ważnymi urzędowymi sprawami i czekaliśmy ponad godzinę. Ale ... było warto !
Okazało się, że moje obawy były zupełnie bezpodstawne. Zaczęło się od zwykłego badania. Usłyszałam : "Macica powiększona, miękka" czyli jest OK. Potem najważniejsze - usg.
No i zobaczyliśmy naszą Fasolkę :) Ma niecałe 3 cm i ślicznie bije jej serduszko. Słyszeliśmy miarowe, ale szybkie "puk-puk-puk", to było cudowne :) Doktor powiedział, że właśnie dla takich chwil warto być ginekologiem-położnikiem. Podobno uśmiech na mojej twarzy był bezcenny. Najpiękniejsza moja dotychczas chwila w życiu. Iskierko, jesteś śliczna !!! Choć narazie taaaaka maleńka. To jest prawdziwy cud życia, naszego, małego życia.
 W dodatku dostałam dziś list od Klubu Przyjaciół Ludzkiego Życia. Bardzo miły gest. W liście został podjęty również temat ten, który niedawno u mnie na blogu. O 'edukacji seksualnej' i ideologii "gender". Bardzo się cieszę, że takie organizacje jak Klub Przyjaciół Ludzkiego Życia działają i pomagają budować globalną świadomość. Mam jeszcze zakładkę do książki z napisem "Być mamą". Ale utrafili :)


  Aha. Nie liczę nawet ile zeżarłam dzisiaj Michałków z Wawelu :D I LOVE CHOCOLATE very fu*king much :D Jutro robię piernik, pragnę piernika, bo się zimno zrobiło ! :D

Tak więc dzisiaj z lekkim, szczęśliwym sercem gorąco pozdrawiamy. Cała Trójeczka :)

czwartek, 17 października 2013

List do Iskierki

"Zanim zostałaś poczęta pragnęłam Cię, zanim się urodziłaś, kochałam Cię, zanim minęła pierwsza minuta Twojego życia byłam gotowa za Ciebie umrzeć..."

Droga Iskierko!
Chciałabym móc Ci powiedzieć, Skarbie jak bardzo Cię oboje z Tatą kochamy.
Już 6 tygodni rośniesz w moim brzuszku. Ale nie wiadomo dlaczego, według lekarzy ciąża ma 8 tygodni... Ot, medycyna. Podobno masz około 2 centymetrów, taka mała Fasoleczka z Ciebie :)
Już bije Ci serduszko, kształtują się paluszki u rączek i nóżek, wykształca się mózg i układ nerwowy. Wiesz, ostatnio zauważyłam, że na niebie brakuje dwóch gwiazdek. To Anioły zdjęły je z nieba i teraz te gwiazdki będą błyszczeć w Twoich oczkach, które też właśnie się kształtują.  Twoje ciepłe mieszkanko, czyli mój brzuszek powoli zaczyna przybierać kształt małej kuleczki, ale jeszcze takiej ledwo widocznej i naprawdę malutkiej. W poniedziałek idziemy do lekarza na usg. Mamy nadzieję, że Cię zobaczymy na ekranie, Skarbeczku. Może nawet pomachasz do nas, co ? Chciałabym poświęcić Tobie całe życie, to niesamowite, jaką czujemy z Tobą więź. Od samego początku jesteś naszym ukochanym Dzieciątkiem. Mam przeczucie, i babcia też je ma, że jesteś dziewczynką. Jeśli tak, będziesz mieć na imię Helenka, a jeśli zrobisz nam psikusa i jesteś chłopaczkiem, to będziesz Sewerynkiem, moim małym przystojniakiem. Na pewno byłbyś małym majsterkowiczem, jak twój tata. Wyobrażam jak chodziłbyś za nim, podczas prac domowych z zabawkowym młotkiem, wiertarką i śrubokrętem. Jak jesteś chłopczykiem, no to nie jesteś Iskierką, tylko Iskierkiem, albo Promyczkiem. Napewno będziesz nosił długie włoski, chyba nie miałabym serca, żeby ostrzyc Cię 'na zero'. Tatuś jak był mały też miał śliczne, nieco dłuższe włoski.
   A jak jednak jesteś dziewczynką, to na pewno będziesz wrażliwa jak mamusia. Marzy mi się, żebyś w przyszłości grała na jakimś instrumencie, na przykład na fortepianie. Będziesz na pewno mieć śliczne włoski, które będę mogła czesać, wiązać w kucyki, koczki i warkoczyki. Będziesz nosić śliczne sukienki i spódniczki w motylki, w kwiatuszki, kokardki. Pewnie będziesz taką małą modnisią. Wiesz, jak ja byłam mała, tak około 5 lat, to nie chciałam za nic w świecie nosić spodni. Tylko spódniczki i sukienki . Miałam taką jedną ulubioną brązową w misie, pamiętam ją do dziś. Nie martw się, niezależnie czy będziesz dziewczynką, czy chłopcem, mama zadba o to żebyś zawsze była ślicznie ubrana. Nie mogę się juz doczekać, żeby zacząć kupować te prześliczne ubranka.
   Wiesz, że tata codziennie daje Ci całuski, głaska Cię i mówi do Ciebie ? Napewno bardzo to lubisz. Ja też dużo z Tobą rozmawiam, najczęściej, gdy tata pojedzie już do pracy i jestem z Tobą sam na sam. Nie mogę się już doczekać tych naszych wspólnych poranków, jak będę sobie z Tobą mogła chwilkę podrzemać w łóżku, jak będę Cię karmić, nosić na rękach, tulić i uspokajać jak będziesz płakać, jak będziemy chodzić na spacery, jeździć na wycieczki , odwiedzać babcię i dziadka w Czechowicach, prababcię i resztę rodziny w Jasienicy. Będziesz taką naszą małą Gwiazdą. Będziesz się bawić z naszym psem, Yoshim, głupiutkim , ale kochanym buldożkiem francuskim. On tak śmiesznie chrapie, będziecie się napewno fajnie razem bawić.
 Już za niedługo będą Święta Bożego Narodzenia. Ich już też nie mogę się doczekać, bo będą to pierwsze Święta z Tobą. Na następne będziesz mieć już pół roczku i będziesz już całkiem sporym Dzieciaczkiem.
   Widzisz ? na świecie jest fajnie ! Tylko czasami bywa cięzko, ale wtedy pamiętaj, że Twoi rodzice zawsze są przy Tobie i zawsze Ci pomogą. Kochamy Cię, Kruszynko, trzymaj się i rośnij zdrowo.


Twoja Mamusia.

wtorek, 15 października 2013

Włoskie smaki i poniedziałkowy Kraków

Ostatnio narzekałam na totalny brak pomysłu na posta. A tu proszę, coś się dzieje. Przede wszystkim mamy świetna pogodę, która sprzyja wszelakim podróżom, spacerom, wycieczkom, przechadzkom, przebieżkom i ogólnie aktywności na świeżym powietrzu. Wczoraj byłam na wycieczce w Krakowie razem z mamą, ciocią i kuzynką. Na miejscu spotkałyśmy się także z moim kuzynem, którego nie widziałam strasznie długo, a z którym zawsze znajdowałam wspólny język i tysiące tematów do rozmów.  Dzień spędzony bardzo miło, chociaż w sumie nie kupiłam sobie w Krakowie nic konkretnego, ale i czasu nie było zbyt dużo. Powiem, że uwielbiam spacerować po tym mieście, w nim zawsze coś się dzieje. Moja mama kupiła ślicznego pluszowego wawelskiego smoka dla Iskierki, jest naprawdę uroczy :) Najfajniejszą częścią wycieczki był już przed samym wyjazdem spacer wzdłuż Wisły wieczorem :) Te wszystkie światła odbijające się od tafli wody.... Naprawdę czasami warto zmienić otoczenie. Chociaż muszę przyznać, że wczorajszy wczesny poranek nie należał do najprzyjemniejszych. Poranne mdłości robią sobie ze mną co chcą. Dobrze, że Waldek nie spóźnił się do pracy, bo już drugi raz musiał "ogarniać mnie" rano w łazience ... Ale mówiąc szczerze - cieszę się. Cieszę się nawet z głupich porannych mdłości, bo to chyba znaczy, że wszystko jest tak jak ma być. Gdyby tych wszystkich dolegliwości nie było, naprawdę bym się martwiła.
  Dżizas, w telewizji leci reklama z Wawelu, a ja za każdym razem jak słyszę słowo "czekolada" mam jęzor po pas ... :P
Ale jeśli chodzi o przysmaki, to dzisiaj u mnie w kuchni nie było absolutnie czekoladowo. Było po włosku ! Przyszła do mnie przyjaciółka i stwierdziła, że od wejścia czuć, że coś się dzieje :) Pierwszy raz wyszła mi tak pyszna, prawdziwa pizza na idealnym, włoskim lekkim cieście. Wiem, że dużo z Was szuka idealnych proporcji na ciasto pizzowe, a ja chyba waśnie takowe znalazłam, oto one :

Ciasto na pizzę 

- 3 szklanki mąki
- łyżeczka soli
- łyżeczka cukru
- 60 g drożdży
- 6 łyżek oliwy z oliwek
- szklanka wody

Do dużej miski wkładamy drożdże, rozkruszamy je. Wsypujemy cukier i sól, wlewamy oliwę, potem wodę i mieszamy aż drożdże się rozpuszczą w wodzie z oliwą. Następnie wsypujemy make do miski i zaczynamy wyrabiać ciasto. Później ciasto wyjmujemy z miski na blat, lub stolnicę i dalej wyrabiamy, aż będzie gładkie i sprężyste. Kiedy je wyrobimy, wkładamy spowrotem do miski, przykrywamy lekko wilgotną ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce do podwojenia objętości.
Ciasta starczyło mi na jedną wielką, prostokątną pizzę wielkości blachy, takiej, jaka jest w piekarniku oraz jednej małej, na spodzie od średniej tortownicy. Blachę, na której będziemy piec musimy posmarować oliwą z oliwek. Ciasto musimy mieć rozwałkowane dosyć cienko - bez obaw, pięknie urośnie. Przed położeniem składników, dobrze jest ponakłuwać je widelcem. Układamy potem ulubione dodatki i pieczemy w temperaturze 220 st. przez ok. 20 minut.

Najlepszym składnikiem mojej pizzy, był moim zdaniem sos pomidorowy. Zrobiłam go podsmażając na oliwie z oliwek cebulę, następnie wrzucając na nią 2 puszki pomidorów. Smażyłam, a raczej dusiłam je przez jakiś czas, ok 15 minut, chociaż według kanonów włoskich, to i tak za mało. Oryginalny włoski sos pomidorowy powinno robić się ze świeżych pomidorów z dodatkiem selera, marchewki, ogólnie "włoszczyzny" i gotować przez ... 5 godzin ! Jednak ja nie miałam aż tyle czasu ... :D Ale i tak wyszedł pyszny. Na koniec doprawiłam go bazylią, czosnkiem i ziołami prowansalskimi. A oto efekt mojej pracy :





Stwierdziłam, że muszę pizzę robić częściej :D
A to co pisałam o sosie, usłyszałam, kiedy jechaliśmy z Waldkiem w niedzielę na imieniny do jego mamy. W Radio Bielsko leciał akurat ciekawy wywiad z pewnym Włochem, który otworzy u nas knajpkę z włoska kuchnią, do której swoją drogą muszę zajrzeć na jakiś pyszny makaronik. Dowiedziałam się także, że do idealnego ciasta na pizzę używa się albo oliwy z oliwek, albo o dziwo - smalcu. Z przepisów, które chcę wypróbować przy najbliższej okazji porwę się na, tym razem francuską zupę cebulową, a później na focaccię. Ciekawe co wyjdzie tym razem :)