poniedziałek, 28 października 2013

Cienie Przeszłości

Dziś chciałaby otwarcie opowiedzieć o pewnym temacie, który jeszcze niedawno mocno mnie dotyczył. Był dla mnie prawdziwym problemem, z którym zmagałam się latami, mniej więcej od gimnazjum. Wtedy wszystko się zaczęło. Myślę, że chyba nigdy tak naprawdę do końca szczerze nie opowiedziałam o swoich problemach ze zdrowiem psychicznym. Bałam się przyznać do prawdy. Bałam się powiedzieć światu, jak bardzo się tym wszystkim krzywdziłam. I może właśnie dopiero teraz, kiedy jestem w perfekcyjnym, wymarzonym momencie swojego życia przyszedł odpowiedni moment i odwaga, aby o tym od począku, ze szczegółami opowiedzieć.
   Więc, jak wspomniałam już wcześniej, zaczęło się w gimnazjum. Jak wszyscy wiemy, to okropny wiek, okropny i bezwzględny etap w życiu młodego człowieka. Tutaj zdałam sobie sprawę, jak bardzo odbiegam od innych, od szablonu, od wzorca, jak bardzo wydaję się być "niedoskonała" dla swoich rówieśników. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, jak to może rozwinąć się w przyszłości. Nie wiedziałam jeszcze, że to dopiero czubek góry lodowej. Wiem, że wiele osób pomyśli, że jedyną rzeczą, która dystraktowała mnie od bycia w normalnych relacjach z innymi, i normalnej kondycji psychicznej była nadwaga. Niestety, to był tylko maleńki ułamek, być może było to coś, co dla OTOCZENIA wydawało się wieść prym, ale była to tylko kropla w oceanie mojej "paranoi". Zaczęło się coś dziać. Docinki ze strony, szczególnie chłopaków stawały się coraz dotkliwsze. Wtedy zaczął powstawać mój mały pancerzyk, którym była muzyka. Miałam swojego konika, swoją największą pasję, swoich idoli, którzy, jak mi się wtedy wydawało, rozumieli mnie i byli po mojej stronie. Klasa pierwsza i druga - słuchałam Piotra Rubika i The Cranberries. Chyba kiedyś dałam komuś coś posłuchać, kolejne ciosy, wyśmiewanie się, że słucham jakiejś muzy "starych dziadów". A ja tą muzykę tak kochałam. Wczuwałam się w każdy utwór, codziennie zamykałam się w pokoju. Znałam każdy tekst Cranberries na pamięć. Cała dyskografia w jednym palcu. Byłam pełna podziwu dla tej grupy, ale niestety, z nikim nie mogłam się wtedy tym podzieliś, z nikim posłuchać wspólnie, bo wtedy wszędzie panował pop i hiphop. Coraz bardziej zaczęłam się oddalać od życia, coraz mocniej żyć w swoim świecie. Traciłam powoli normalny kontakt z rówieśnikami, czułam, że nikt mnie nie rozumie, nikt nie nadaje na takich samych falach jak ja. Przeraziłam się, bo poczuła, jakbym została sama. Kolejnym składnikiem tego wszystkiego była moja ogromna wrażliwość i to, że dawałam emocjom sobą pomiatać. Wtedy zdecydowałam, że muszę z kimś porozmawiać, poszukać gdzieś pomocy. Trafiłam do przemiłej pani psycholog, właściwie pedagog, która przyjmowała nieodpłatnie, w poradni w Straconce. Spotykałam się z nią raz w tygodniu. Coś zaczęło się zmieniać, rozjaśniać się, mogłam lepiej poznać siebie. Kiedy kończyłam gimnazjum, byłam zakochana w Jimmy Eat World, uśmiechnięta, zdecydowana, kochająca spiewać, czerwonowłosa i dalej ze sporą nadwagą, która jednak wtedy nic a nic mi nie przeszkadzała. Po prostu byłam, kim byłam. I to był dobry czas. Zaczęło się liceum. Pierwsza klasa właśnie tak minęła. Miałam znajomych, zaczęłam grać na gitarze, potrafiłam obronić siebie, swoje pasje i swoją prawdę, przynajmniej tak mi się wydawało. Jeszcze w czasach gimnazjum, był jeden epizod nieszczęśliwej "miłości", ale wyjątkowo szybko się z niego "wylizałam". Było jedynie kilka chwil melancholii, które nawet specjalnie nie zapadły mi w pamięć.
   Tak więc dalej, będą w liceum, grając, imprezując, zaliczając pierwsze "zgony" alkoholowe byłam sobą. Ufałam  tylko swoim bliskim znajomym i to mi wystarczało. W drugiej klasie jednak zaczęły się poważne problemy. Przyszło nowe uczucie, którego nie powinno być. Cierpiałam, bo pokochałam kogoś, kogo nie mogłam mieć. Nie winiłam za to nikogo, ani siebie, ani jego. Po prostu tak się stało. I coraz bardziej zaczął mnie ten smutek pochłaniać. Na domiar złego zaczęły się u mnie problemy z nauką. Przedmioty ścisłe, a szczególnie matematyka, kompletnie mi nie szły. Zagrożenie za zagrożeniem, jedynka za jedynką, zebranie za zabraniem, rozmowa mamy z nauczycielami za rozmową. I jednocześnie zaczął się kolejny etap walki - uciekanie. Uciekanie od wszystkiego. Od problemów w szkole, od myślenia o tym, którego wówczas kochałam, od realności.... Wtedy do mojego światka "wplątali" się Manic Street Preachers, ich melancholia, dekadencka postawa, postać Richiego Edwardsa - człowieka cierpiącego na anoreksję, zaburzenia z pogranicza, uzależnienie od alkoholu i autoagresję. Nie wiadomo kiedy znalazłam w tej mrocznej postaci jakieś odzwierciedlenie siebie. W międzyczasie trwała już równolegle moja przygoda z odchudzaniem i trochę naprawdę zaczęłam się we wszystkim gubić. Dziura się pogłębiała. Miałam przygodę z dwoma paniami psychiatrami, które niestety faszerowały mnie tabletkami przeciwdepresyjnymi. Szczęście w nieszczęściu, że w porę odkryłam szkodliwość tego syfu i raz, podczas epizodu nerwów i płaczu, wywaliłam całe opakowanie do toalety i więcej ich do ust nie wzięłam. Ani to pomogło, ani zaszkodziło, to odstawienie leków, ale dziura była nadal. Doszłam tylko do wniosku, że nie będę w tak młodym wieku szargać sobie żołądka prochami, przecież nie byłam wariatką ! Jednak mania uciekania jak trwała, tak trwała, i w pewnym momencie pojawiło się niebezpieczeństwo. Zaczęłam się okaleczać. To wszystko tak bardzo bolało, każdy element po trochu. Te problemy, ta niemożność wręcz uczenia się, ta niemoc, ta miłość, ta świadomośc niedoskonałości własnego ciała, ta cholerna nadwrażliwość, te cholerne emocje, które zaczęły coraz częściej doprowadzać do ataków...
   Ataki, no właśnie, czym one tak naprawdę były ? To były momenty, w których te wszystkie goniące we mnie myśli i emocje wynikające z jakiejś sytuacji brały nade mną górę i prowadziły do agresywnych wyładowań. Wyładowań na samej sobie. Miałam poranione ręce, nogi, często brzuch , czasami klatkę piersiową i dekolt. Znowu potrzebna była pomoc. I poprosiłam o nia sama, bo wiedziałam, że sobie nie radzę. I trafiłam do wspaniałej terapeutki. Ta pani zapisze się w moim życiorysie na zawsze, jako osoba, która mnie od podszewki zrozumiała i niesamowicie mi pomogła. Od razu było wiadomo, że nigdy nie potrzebowałam żadnych leków, tylko solidnej terapii behawioralnej opartej na szczerych rozmowach, szczerych do bólu, na totalnym odkryciu swoich tajemnic i jednoczesnym zrozumieniu ich. Ta terapia trwała... nawet już nie pamiętam ile. Rok temu, mniej więcej kiedy skończyłam 18 lat, zdecydowałam się ją zakończyć. Zakończyłam przygodę z tamtą miłością. Pozostajemy teraz z tym człowiekiem w naprawdę dobrych, kumplowskich relacjach. I nie chcę, by to się pogorszyło, bo uważam go za świetnego gościa i życzę mu jak najlepiej. Czułam się znowu pewna siebie, otwarłam się na ludzi, zrozumiałam, że niczym od nich nie odbiegam. Taki stan trwał około pół roku. W międzyczasie poznałam Waldka. Znów było bardzo dobrze. Jednak "paranoja" uznała, że to nie było jej ostatnie słowo. Na wiosnę, w okresie matur znów się pogorszyło. Wiem, z czym to mogło być związane, właśnie z maturami, z presją, z pytaniami jak sobie dam radę, skoro jestem taka słaba z matmy. Jeszcze nieraz upadałam. Jeszcze nieraz zadawałam sobie ból. Na początku trudno mi było dać sobie rady w związku, tak wnioskuję, bo kłóciliśmy się często, ataki i wyładowania wróciły. Wróciłam na terapię, ale już na dużo krótszy okres czasu. Potem sama z niej zrezygnowałam, bo stwierdziłam, że MUSZĘ nauczyć się walczyć z tym na własną rękę. Oczywiście nie od razu wszystko wyszło. Było parę poważnych zgrzytów między nami. Ale cały czas miałam świadomość, że to, żeby się z tym uporać, to moja najważniejsza misja. W okolicach lata, wtedy jak trwała jeszcze terapia, ale zmierzała ku końcowi, zaczęliśmy starania o dziecko. Wiedziałam, że to doda mi sił. Że dla dziecka pokonam wszystko, że zacznę nowe życie, stanę się w pełni świadomym siebie człowiekiem. Te pięć miesięcy starań, chyba też zrobiło swoje, bo nie raz bardzo cierpiałam, kiedy docierało do mnie, że tym razem się nie udało... Ale jak widać, w końcu to MIAŁO się wydarzyć. Teraz powtarzam codziennie mojej Iskierce, że to dla niej walczę, to dla niej nie dopuszczam do siebie ataków, to dla jej dobra z każdym dniem bardziej leczę samą siebie. Wiem, że jej obecność nieustannie mi pomaga. I wiem, że najgorsze mam już za sobą. Teraz może być już tylko lepiej .... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz